To klasyczny album „znikąd”, ale ostatnimi czasy robiący niebywałą karierę w progrockowych kręgach. Od września (od wtedy dostępna jest jego wersja cyfrowa) progresywny świat oszalał na jego punkcie. Teraz, gdy lada dzień materiał ten ukazuje się na płycie CD, możemy postarać się wreszcie o omówienie jego zawartości na łamach MLWZ.
Tytuł płyty należy traktować z przymrużeniem oka. Zresztą nie tylko tytuł, o czym za chwilę. „Hair In A G-String (Unfinished But Sweet)” zawiera 75 minut muzyki. Muzyki eklektycznej, świetnie zagranej, wspaniale zaaranżowanej, a przy tym nie bojącej się sięgać po liczne cytaty. Mamy tu sporo odniesień do muzyki The Beatles, Pink Floyd, Tony’ego Orlando (czy ktoś pamięta jeszcze taki stary przebój, jak „Tie A Yellow Ribbon Around The Ole Oak Tree”?) w pewnym momencie pojawia się nawet temat przewodni z „Różowej Pantery”… Co więcej mamy też odważne próby zmierzenia się z pastiszem i muzyczną groteską. Najlepszym tego przykładem może być utwór „Hair In A G-String (The Hairy Part) Part 2”, który w całej swojej rozciągłości wydaje się być ewidentnym puszczeniem oka w kierunku Carlosa Santany. Albo weźmy takie nagranie, jak „A Beautiful Feeling”, które jest głębokim ukłonem w stronę muzyki pop lat 70. Mamy tu też muzyczne paralele do stylu spaghetti western (w „Lisa Waltzes Back In With No G-String”), hiszpańskich klimatów flamenco (w „La Palo Desperado” i „Dnieper Summer Day”) i wreszcie autentyczne muzyczne żarty, jak choćby kończący płytę „Part 4b” oraz żart do potęgi n-tej w postaci „Part 4b Redux”. Takich dziwactw jest na tej płycie więcej, ale nie o żarty, pastisze czy groteski się tutaj rozchodzi. Bo wszystko to, co opisałem powyżej osadzone jest w progresywno-rockowej formule. Mało tego, zawieszone jest w niesamowicie zwiewnej atmosferze z nastrojami, tempami i stylami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie.
Pomysłodawcą tego przedsięwzięcia jest gitarzysta grupy Corvus Stone, Colin Tench. Wspomaga go pokaźna rzesza muzyków. Ich nazwiska są jeszcze mało znane w środowisku progresywnego rocka. Jedynym wyjątkiem jest Pete Jones. Ten niewidomy artysta powinien być dobrze pamiętany ze swojego projektu Tiger Moth Tales (polecam małoleksykonową recenzję ubiegłorocznego albumu „Story Tellers Part One”) oraz niedawnych występów scenicznych z grupą Camel. Pete Jones gra na tej płycie na saksofonach i klarnecie, a także śpiewa w większości utworów (choć i tak są one w mniejszości w stosunku do tematów instrumentalnych). A jak już zaśpiewa, to są te najciekawsze fragmenty płyty: „Hair In A G-String (The Opening) Part 1”, „And So Today”, „Hair In A G-String (The Hairy Part) Part 2” czy „Part 4b”. Warto też odnotować obecność drugiego wiodącego wokalisty, a jest nim niejaki Phil Naro. On z kolei sprawdza się w bardziej mainstreamowo brzmiących utworach, jak „A Beautiful Feeling” czy „Can’t See It Any Other Way”.
O sile albumu świadczą w głównej mierze utwory instrumentalne. Podobać może się przede wszystkim świetnie zaaranżowany na orkiestrę symfoniczną i fortepian „The Sad Brazilian”, rozpoczynający się od cytatu z „Because” Beatlesów, a kończący się fragmentem „In The Flesh?” Floydów temat „Something Old, Something New, Something Borrowed, Something Screwed”, ‘hiszpański’ „La Palo Desperado”, fajna, ledwie 90-sekundowa, utrzymana w rytmie czardasza, gitarowa miniaturka „Dnieper Summer Day” czy klasycznie akustyczny utwór "The Mad Yeti".
Takich licznych udziwnień, cytatów, a nawet autocytatów (w utworze „Lisa’s Entrance Unplugged” słyszymy pewne motywy zapożyczone od grupy Corvus Stone) mógłbym wymieniać bez liku. I przez skórę czuję, że pewnie gdy czytacie ten tekst, to niniejszy album zaczyna Wam się wydawać niestrawnym ‘grochem z kapustą’. Ale proszę nie regulować odbiorników. Proszę mi wierzyć, że w tym szaleństwie jest metoda. Z czystym sumieniem polecam ten album i jestem pewien, że znakomita większość Czytelników naszego portalu nie będzie nim zawiedziona. Dobrze słucha się tej nieprzewidywalnej muzyki Colina Tencha i tych nieustannie zmieniających się klimatów, co w pewnym sensie przypomina mi słynny cytat z Forresta Gumpa: „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co trafisz”. Najważniejsze, że po „zjedzeniu” całej zawartości tego muzycznego „pudełka” nie pamiętamy wcale smaku tych niektórych „czekoladek”, które nam nie smakowały. Wręcz przeciwnie: mamy świadomość tego, że zakończyliśmy właśnie niezwykle smakowitą ucztę.