Oto co znalazłem w materiałach reklamowych nowej płyty grupy Albion: „Utwory z tej płyty to kilka krótkich "migawek" obrazujących stan człowieka, który na pewnym etapie swojego życia podsumowuje to, co przeżył, osiągnął, widział, co otrzymał od losu. To walka z lękiem i obawami o najbliższych i samego siebie. To weryfikacja własnych uczuć i kłótnie z Bogiem. To pytania o sens i cel w obliczu niespełnionych marzeń i nadziei. To próba odizolowania się od nachalnego świata polityki, religii i idei, które nami sterują. To tęsknota za naiwną wiarą dziecka, któremu sprzedano bajkę o ideałach, do których tak naprawdę w dorosłym życiu nikt nie dąży. To stan zagubienia w momencie, gdy wydaje Ci się, że już wiesz dokąd zmierzasz i czego chcesz. To szukanie samego siebie...”. Czyż trzeba bardziej intrygującego wprowadzenia? Czyż trzeba jeszcze jakichś słów, by zachęcić do sięgnięcia po nowe wydawnictwo krakowskiej grupy Albion? Najlepszą zachętą jest sama muzyka. A więc od razu powiem, że polecam ją w ciemno każdemu miłośnikowi progresywnej muzyki przez duże M. Ale gdyby komuś było jednak mało i chciał koniecznie jakichś bliższych drogowskazów dotyczących zawartości krążka „Broken Hopes”, to niech kilka poniższych zdań stanie się zachętą do zapoznania się z zawartością tego naprawdę bardzo interesującego albumu.
Albion kojarzy się z pierwszą falą neoprogresywnego rocka w naszym kraju, która w pierwszej połowie lat 90-tych przetoczyła się po Polsce, pozostawiając po sobie kilka pamiętnych albumów. Wymieńmy tu chociażby wspaniałe „Baśnie” Collage’u, czy debiutanckie krążki Quidamu i Abraxasu. W tym gronie mieści się też płytowy debiut Albionu poprzedzony kasetą „Survival Games” (1994). Później losy grupy toczyły się różnie. Zespół zamilkł na długie lata. Wyraźnemu wyciszeniu uległa też działalność koncertowa, a jedyny materialny ślad, jaki Albion pozostawił po sobie, to nagranie „Motyl” na składance „Polski Art Rock vol.1” (1999).
Dobrze, że niedługo potem zespół powrócił do czynnego życia muzycznego, wydając przed dwoma laty drugi w swym dorobku krążek pt. „Wabiąc cienie”, a rok później wznowił swoje najwcześniejsze utwory na albumie o wymownym tytule „Remake”. Teraz nadeszła pora na kolejną płytę. Jej tytuł – „Broken Hopes” – jasno wskazuje na to, że materiał na niej zawarty wykonywany jest w języku angielskim. Jest to niejako powrót do korzeni zespołu, do najwcześniejszego okresu w jego działalności. Ale to nie jedyna zmiana w stosunku do poprzedniego albumu. Skład grupy Albion na płycie „Broken Hopes” został okrojony do trzech osób: grającego na gitarach Jerzego Antczaka, klawiszowa Krzysztofa Malca i wokalistki Katarzyny Sobkowicz-Malec. Do miana zaproszonego gościa zredukowany został dotychczasowy perkusista Rafał Paszcz, na basie – również jako gość - wystąpił Krzysztof Wyrwa (na co dzień w Millenium), a na saksofonie – Areta Chmiel (Meteopata). No i jest jeszcze jedna zmiana. Zapewne najważniejsza, przynajmniej z punktu widzenia odbiorcy. Otóż muzyka na nowej płycie grupy Albion jest jeszcze lepsza, jeszcze wspanialsza i jeszcze bardziej poruszająca niż na, skąd inąd, udanym albumie „Wabiąc cienie”. Wygląda na to, że Albion znajduje się aktualnie po prostu w swojej szczytowej formie. Jerzy Antczak i spółka skomponowali materiał na najwyższym poziomie i nagrali go w taki sposób, że naprawdę czapki z głów. Jestem pewien, że dzięki płycie „Broken Hopes” Albion nie tylko przypomni się zagranicznej publiczności (bo polskiej już nie musi), ale zajmie wreszcie należne mu miejsce w neoprogresywnej czołówce. Tam jest miejsce naszego Albionu. Tam właśnie powinna się plasować tak udana płyta. Jest ona doskonale przemyślana i zawiera wycyzelowaną oraz niezwykle dojrzałą muzykę. Posiada swoistą dramaturgię, dzięki której słucha się jej w dużym napięciu, a przy tym odbiera się ją z niekłamaną przyjemnością.
Album rozpoczyna się od minutowego intro „XX/XXI” będącego wstępem do genialnej kompozycji „The Place”. Zarówno w intro, jak i w tej 12-minutowej suicie można się dopatrzyć (a właściwie dosłuchać pośród kakofonii strzępków przemówień znanych, mniej lub bardziej współczesnych polityków) pewnych odniesień do świata polityki i jej wpływu na życie jednostki. Początek wspaniały. Wysokie C. A potem zespół bawi się nastrojami, wciąga słuchacza w swoją grę, zaprasza do wielkiej muzycznej uczty. Czegóż to w niej nie ma? Są plemienne rytmy perkusyjne, połączone z wyciszonym śpiewem i minimalistycznym instrumentarium, jak w „Once Upon A Time”, są finezyjne gitarowe solówki, jak w „Turks Fruit”, czy „This Is It”, jest wesoły świergot ptaków (początek „This Is It”), jak i złowieszcze krakanie wron (wstęp do „Angel”). Jest mnóstwo wspaniałych melodii, którym ton nadaje gitara Antczaka. Klawisze, aczkolwiek malujące piękne pastelowe dźwiękowe plamy, są raczej ukryte gdzieś na drugim planie. Właściwie to tylko dwu, a może trzykrotnie Krzysztof Malec rozpędza się ze swoimi syntezatorami (w „The Place”, na początku utworu „Angel” oraz właściwie przez cały czas trwania 8-minutowego porywającego instrumentala „This Is The Way Where We Go”), ale jak już to robi, to wznosi się wręcz na szczyty Himalajów. Piękna, melodyjna i zaskakująco świeża, jak na neoprogresywną stylistykę, to płyta. Trzymająca słuchacza niemal cały czas w napięciu. Dawkująca to napięcie z precyzją mechanizmu szwajcarskiego zegarka. Przynosząca mnóstwo wspaniałych pozytywnych muzycznych doznań akustycznych. Od pierwszego do (prawie) ostatniego dźwięku. Od trzasku poharatanego winylowego krążka we wstępie do „XX/XXI” po smutne dźwięki jesiennego fortepianu w „This Is Way Where We Go”. I właściwie tutaj album mógłby się zakończyć. Tyle w tej instrumentalnej kompozycji tajemniczości, napięcia i emocji. Aby je rozładować Albion zdecydował się umieścić na samym końcu płyty piosenkę pt. „Near The End”. To jedyne nagranie jakby w ogóle nie pasujące do całości. Dołożone jakby na siłę. Choć swoją urodą i akustycznością (fajna gitara Antczaka utrzymana w stylu Neala Morse’a, gdy występował on jeszcze w Spock’s Beard), a także prawdziwym wdziękiem przebijającym z każdej nutki wyśpiewywanej przez Katarzynę, sprawia, że jednak może się ono mimo wszystko obronić. Ale raczej jako nagranie samodzielne, a nie fragment większej całości zatytułowanej „Broken Hopes”. Bo bardziej pasowałoby ono na stronę B jakiegoś singla niż na – mimo wszystko – trochę niespełniony finał tej bardzo udanej płyty. Dlatego w szkolnej skali album „Broken Hopes” dostaje za ten utwór mały minus. Przed ogromną szóstką. Z wykrzyknikiem!