Nie będę oryginalny. Tak jak chyba większość fanów Blackfield, po ostatniej płycie nie żywiłem wielkiej nadziei, że z projektu panów Geffena i Wilsona jeszcze coś będzie. Nie żywiłem, bo nie było ku temu podstaw. Czwarty album grupy sprawiał wrażenie muzycznego aktu desperacji. Brzmiał jak ostatnie tchnienie przed tym, co wydawało się nieuniknione. I choć rozmiary wpadki w wypadku tej płyty ograniczył (?) kompozytorski talent Geffena, krajobraz po niej wyglądał przygnębiająco.
W pewnym sensie album oznaczony cyferką V jest więc niespodzianką. Oczywiście, niespodzianką, na którą zdążyliśmy się przygotować - wszak informacje o ponownym zacieśnieniu współpracy obu panów pojawiły się wiele miesięcy temu. Mimo optymistycznych informacji, chyba u każdego do samego końca kołatało to najważniejsze pytanie: czy na nowej płycie Wilson wróci naprawdę, czy tylko połowicznie?
Na szczęście wieści są dobre: Stevena Wilsona na piątym Blackfieldzie słychać. Słychać go jako muzyka, producenta muzycznego i wokalistę. To ostatnie można uznać wręcz za małą albumową sensację - Geffen śpiewa na V zaskakująco mało. Przede wszystkim jednak w stosunku do poprzedniego krążka czuć różnicę w aranżacjach. Cokolwiek oznacza mityczna “ręka Wilsona”, o wiele jej tu więcej niż na IV. Precyzji i detalu, z którymi aranżacje buduje człowiek-orkiestra z Kingston upon Thames, nie da się pomylić z czymkolwiek innym.
Czyli co, Blackfield jak za dawnych lat? Nie do końca. Przede wszystkim, V wydał mi się albumem nieco bardziej optymistycznym od pozostałych wydawnictw zespołu. Choć może “optymistyczny” to złe słowo - jest bardziej rześki, swobodny, niezobowiązujący, a trochę mniej nastawiony na “piłowanie” klimatu. Czarnopolan trudno oczywiście uznać za grupę progrockową, lecz w swych poprockowych formach zwykła ona przemycać znany z art rocka pietyzm w budowaniu atmosfery. Tym razem jakby tego mniej, a album może wręcz sprawiać wrażenie nieco chaotycznego. Moje pierwsze wrażenie było takie, że brzmi on trochę jak playlista ze Spotify z włączoną losową kolejnością utworów. Pierwsza, druga, a nawet trzecia płyta zespołu wydały mi się bardziej przemyślane pod tym względem.
W przeciwieństwie do samej muzyki, w warstwie lirycznej jest bardziej stabilnie. Czytaj - dalej dominuje wielka smuta. Geffen jak to Geffen, jako autor tekstów bywa przekonująco poetycki, a czasami balansuje na granicy lekkiego emo-kiczu. Szczyt tegoż przypada na kompozycję Lonely Soul z odkrywczym przesłaniem “everything is broken, everything is chaos”. Pozostaje się cieszyć, że na szczęście nie uświadczymy aż takiego potworka jak Go to Hell z Welcome to my DNA.
Nowa płyta Blackfield to pod względem kompozycyjnym dosyć dziwny album. Potrafi zachwycić fantastycznym, misternie zaaranżowanym tematem, by chwilę potem niespodziewanie zapikować w stronę kompozycyjnej przeciętności. Przy tak dużych talentach jak te Wilsona i Geffena, nawet dosyć nierówna forma obu panów daje jednak album pełen kompozycji, do których chce się wrócić. Typowa dla zespołu ballada How Was Your Ride czaruje nastrojowym muzycznym pejzażem. Life is An Ocean buduje intrygującą atmosferę ciekawymi harmoniami wokalnymi. Spodobało mi się również umieszczenie na płycie znanej już z koncertów w Polsce kompozycji October z repertuaru Geffena (co ciekawe, śpiewa ją tym razem Wilson). Undercover Heart to z kolei chyba mój ulubiony numer na V, ale nie mogło być inaczej, gdyż po nie zapowiadającej emocji zwrotce dostajemy refren tak wpadający w ucho, że gwarantuję - długo będziecie go nucić pod prysznicem.
Za stały numer w repertuarze Blackfield można uznać rozpoczęcie płyty utworem o bardziej rockowym niż jej reszta pazurze (Family Man). Z tą różnicą, że jeszcze wcześniej mamy na V krótkie, symfoniczne intro. Zakończenie albumu również brzmi znajomo, gdyż w zgodzie z tradycją w finale czeka ballada z elementami muzycznego hymnu. I choć From 44 to 48 trudno postawić na równi z Hello czy End of the World, charakter kompozycji wzmaga wrażenie, że na nowej płycie Blackfield gra i brzmi jak Blackfield. Szczerze mówiąc, nie mam absolutnie nic przeciwko temu.
V to zatem album, który przede wszystkim daje nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro całego przedsięwzięcia o nazwie Blackfield. To płyta, na której bardzo wiele rzeczy może się podobać: aranżacje, brzmienie, symfonika i melodie. Momenty kompozycyjnej przeciętności, przewidywalność niektórych utworów i wrażenie lekkiego chaosu jeśli chodzi o strukturę całej płyty obniżają trochę jej noty za styl. Wniosek końcowy jest jednak dla mnie jeden: słucha się tego dobrze. I dalej może być chyba tylko lepiej.