Hasło „nowy Blackfield” w ostatnich latach nie wywołuje już takich emocji, jak miało to miejsce jeszcze przed dekadą. Po wydaniu w 2004 i 2007 roku dwóch zjawiskowych płyt, artystyczny wkład Stevena Wilsona w poczynania duetu słabł, a wydana przed czterema laty „Czwórka”, stanowiąca de facto niemal solowy produkt wspierającego się obecnością znanych gości Aviva Geffena, nawet na jotę nie przypominała blasku pierwszych wydawnictw. Tymczasem nad piątą pozycją w dyskografii Blackfield pracował już znów jako pełnoprawny duet – czy więc i dawny wdzięk mógł powrócić?
Nie da się wprost stwierdzić, że trzecia i czwarta płyta Blackfield prezentują się marniej od wcześniejszych tylko dlatego, że autorem niemal całości wypełniającego je materiału jest Aviv Geffen. Przecież to właśnie jego nazwisko widnieje pod większością piosenek z wciąż najbardziej popularnych pierwszych dwóch krążków i gdyby nie jego postać, to konkretne zjawisko pop-rockowej odskoczni od „ambitniejszych” dokonań Stevena Wilsona nigdy by nie zaistniało. Odnoszę jednak wrażenie, ugruntowane zwłaszcza przez niezbyt przekonującą zawartość wspomnianego „Blackfield IV”, że Geffen pozostawiony samemu sobie, staje się muzycznie postacią dość pospolitą i niknącą wśród wielu jemu podobnych, na dodatek lansującą swoje piosenki zdecydowanie nie przebojowym głosem. Wydaje się więc, że towarzystwo Wilsona w studio, dorzucającego garść własnych pomysłów, wspierającego aranżacyjnie, zaopatrującego ładne piosenki w bardziej przystępny i zwyczajnie przyjemniejszy głos, wypłakującego tu i ówdzie tęskne sola na gitarze, stanowi dla izraelskiej gwiazdy niezbędne dopełnienie.
„Blackfield V” zdaje się posiadać wszystko, co potrzeba, aby bez zawahania móc postawić ten album obok dwóch pierwszych wydawnictw duetu. To płyta właściwie pozbawiona kiepskich momentów, tradycyjnie bogata w chwytliwe melodie, jednak wyraźnie nie pisane na kolanie i zdecydowanie bardziej zachęcające do nucenia i powtarzania odsłuchów, aniżeli w przypadku niedawnych propozycji Blackfield. Słychać, że pewna artystyczna chemia ponownie chwyciła i na całej płycie skrzy się od dobrych pomysłów – i tyczy się to w równej mierze utworów napisanych według dobrze znanych, niezmiennych schematów („How Was Your Ride?”, „The Jakal”, „From 44 to 48”), jak i tych, które mogą stanowić tu nie lada niespodziankę (zwróćmy uwagę zwłaszcza na żwawy, prowadzony melodyjnym riffem i ozdobiony damską partią wokalną „Lately” czy „October” – kameralną balladę z ujmującym refrenem, przywodzącą na myśl choćby podobne kompozycje spod znaku Suede).
Przyznam, że wraz z pojawieniem się poprzedniej, czwartej płyty Blackfield, wraz z rozproszeniem pewnej magii i atrakcyjności niebanalnego popu, jakie niosła ze sobą pierwotnie muzyka formacji, mój entuzjazm do śledzenia dalszych propozycji formacji niemal zupełnie osłabł. To, że jednak „Piątka” trafiła w moje ręce, mogę więc chyba nazwać szczęściem – bo muzyka, jaka znalazła się na piątym krążku Blackfield, daje się pokochać w nie mniejszym stopniu, niż urocze piosenki z dwóch pierwszych płyt, do których wielu z nas wraca z radością przecież do dziś.