Jeżeli dobrze policzyć, to „The Night Siren” jest już 25. studyjnym albumem w solowym dorobku byłego gitarzysty grupy Genesis. 25., a przy tym jednym z najlepszych. Z sentymentu pewnie wyżej postawiłbym jedynie „Voyage Of The Acolyte” i „Spectral Mornings”, ale muzyczna zawartość najnowszego krążka bezdyskusyjnie plasuje to wydawnictwo w ścisłej czołówce dorobku Steve’a Hacketta.
Największym atutem płyty „The Night Siren” wydaje się być jej stylistyczna spójność i brzmieniowa jednorodność. A przecież po pierwszych zapowiedziach wydawało się, że będzie to album eklektyczny. Oprócz stałych współpracowników (Roger King, Amanda Lehmann, Rob Townsend, Gary O’Toole) Hackettowi towarzyszą muzycy z kilku różnych krajów. W nagraniach udział wzięli wokaliści z Izraela (Kobi Farhi z grupy Orphaned Land) i Palestyny (Mira Awad), którzy biorą aktywny udział w kampanii na rzecz pojednania Żydów i Arabów oraz instrumentaliści ze Stanów Zjednoczonych i Iraku, którzy budują niezwykłe klimaty pełne egzotycznych brzmień hinduskiego sitaru, bliskowschodniego taru (gra na nim Malik Mansurov z Azerbejdżanu) i oudu, etnicznego piękna peruwiańskiego charango i niepokojących celtyckich dud (niezawodny Troy Donockley w utworze „In Another Life”). Są też w tym gronie europejscy muzycy do tej pory nieutożsamiani z muzyką rockową (islandzki perkusista Gunnlaugur Briem, a także węgierski trębacz Ferenc Kovacs i grająca na didgeridoo jego córka Sara (znana już z poprzedniej płyty Hacketta „Wolflight”) – oboje po raz pierwszy wystąpili wspólnie w utworze „Fifty Miles From The North Pole”). Płyta „The Night Watch” była nagrywana w różnych miejscach świata, w różnych warunkach, niekiedy w profesjonalnych studiach, czasem w hotelowych pokojach, a czasem zupełnie gdzieś w przypadkowych okolicznościach przyrody. Niemniej wszystko to pozwoliło uczestnikom całego procesu porozumiewać się jednym wspólnym językiem. A była nim muzyka. Bo w tym zwariowanym świecie, na którym odradzają się dawno zniesione granice, muzyka staje się medium łączącym ludzi bez względu na pochodzenie. I stąd bierze się ten paradoksalny mechanizm cudownej przemiany eklektyzmu w brzmieniową homogeniczność, z jakim mamy do czynienia na najnowszej płycie Steve’a Hacketta.
Na program "The Night Siren" składa się jedenaście kompozycji, które są wynikiem międzykulturowych poszukiwań Hacketta. I od razu warto zaznaczyć, że nie ma pośród nich ani jednego słabego punktu. Już samo otwarcie płyty w postaci utworu „Behind The Smoke” świadczy o tym, że mamy do czynienia z albumem nieprzeciętnym. To monumentalny i mocarny początek z licznymi arabsko-indyjskimi motywami i kapitalną linią melodyczną. Miała być muzyka świata i jest. W „Martian Sea” pojawia się sitar, melodia obdarzona jest zawrotnym tempem i w dalszym ciągu słyszymy wyraźne wpływy muzyki Wschodu. To chyba najbardziej zwariowany, ale też jeden z bardziej chwytliwych numerów na płycie. „Fifty Miles From The North Pole” rozpoczyna się niczym temat z filmu noir. Gęsta i tajemnicza atmosfera cały czas unosi się w powietrzu. Pojawia się rodzinny duet Ferenc – Sara Kovacs, jest dość rytmicznie (świetne partie basu w wykonaniu Dicka Drivera!) i bardzo, bardzo dynamicznie, co podkreślają odlotowe partie saksofonu Roba Townsenda. W „El Niño” niespodziewanie na plan pierwszy wysuwają się bębny. Zabieg ten przypomina niektóre utwory z pamiętnej płyty „Till We Have Faces” (1984), a sam Steve tak pięknie rzeźbi na swojej gitarze, że wydaje się, że grane przez niego dźwięki ulatują w powietrze z rekordową prędkością. Czuć w tym utworze prawdziwy epicki kunszt i orkiestrowy rozmach. Akustyczne dźwięki gitar i jako żywo przypominający Andy Latimera śpiew Hacketta rozpoczynają nagranie „Other Side Of The Wall”. To najbardziej oniryczny i ulotny utwór na całej płycie stanowiący doskonałe uspokojenie po „El Niño”, a zarazem swoiste interludium przed rozpoczynającą się od „Anything But Love” drugą, jeszcze lepszą, częścią albumu. Pojawia się tu gitara flamenco, by po minucie przerodzić się w chwytliwy riff nadający całości charakteru ballady w stylu The Alan Parsons Project, z przejrzyście zaśpiewaną przez Steve’a linią melodyczną (z ładnymi żeńskimi chórkami w tle), a potem w rozpędzony rocker narastający z każdą chwilą niczym kula śniegowa z niesamowicie efektowną partią zagraną na harmonijce ustnej oraz bluesową solówką gitary. W „Inca Terra”, jak łatwo się domyślić, dominują klimaty z peruwiańskich pamp i prerii, w wokalnych wielogłosach pojawia się Nad Sylvan, a w sumie to autentycznie piękne (ale przecież wszystkie są takie!) i mocno nasączone południowoamerykańskimi smaczkami nagranie przeradza się w ostrą finałową instrumentalną jazdę. Zakończenie to już prog rock niemal jak za czasów „Los Endos” i pewnie dlatego szybko stał się on moim ulubionym fragmentem tego wydawnictwa.
W „In Another Life” Hackett po raz kolejny stosuje sprawdzony patent: spokojny początek z gitarą akustyczną, delikatnym śpiewem i anielskimi chórkami w wykonaniu Amandy Lehmann, by pod koniec trzeciej minuty mocne uderzenie bębnów dało sygnał do szalonej elektrycznej jazdy. W utworze tym mamy chyba najdłuższe i najpiękniejsze gitarowe solo Hacketta na całej płycie oraz pojawiają się wreszcie dudy w wydaniu Troya Donockleya nadające tej kompozycji wybitnie szkockiego charakteru (notabene smutna historia opowiedziana w tym utworze dzieje się właśnie w Szkocji).
Mocny rytm perkusji nadaje tempo wybranemu na pierwszego singla utworowi „In The Skeleton Gallery”. „Rozpoczyna się rytmem rodem ze snu z akompaniamentem przyprawionym stylistyką Bliskiego Wschodu, by przejść potem w złowieszczy marsz i jazdę rodem z koszmaru, która trwa do chwili, gdy na drodze pojawia się stare dziecięce pudełko ze skarbami i pokrywka w końcu opada..." – tak o nagraniu tym opowiada jego autor. Ma ono charakter podniosłej ballady z narastającym z każdym taktem dramatyzmem. Znowu świetnie brzmią tu saksofony Townsenda, niezwykle fajnie wypada pojawiająca się mniej więcej w połowie utworu marszowa melodia prowadząca do finałowego instrumentalnego szaleństwa. W „West To East” słyszymy z kolei porywającą orkiestrację niczym z tematu przewodniego do filmów o Bondzie. To zdecydowanie najbardziej epicki utwór na płycie. Recz praktycznie bez słabych punktów. Za to tych mocnych jest bez liku. Podobać może się melodia, świetne są żeńskie chóry, narastające z każdą minutą napięcie. I szkoda, że tych minut jest tylko pięć, bo „West To East” tak naprawdę mógłby trwać bez końca. To tutaj pojawią się w tekście te bliskowschodnie konotacje, tutaj doskonale współbrzmią ze sobą wokaliści z „różnych stron muru”, to tutaj efektowna partia fletu (John Hackett!) potrafi chwycić za niejedno serce…
Płytę kończy akustyczna miniaturka „The Gift”: tylko gitara i delikatne szumy syntezatorów (w tym utworze obsługuje je Leslie-Miriam Bennett). Uroczysty, niemal świąteczny nastrój. Prawdziwa kropka nad ‘i’. I zarazem piękne zwieńczenie tej przepięknej płyty…
Podsumowanie? Po wszystkim co wyżej napisałem wszelkie słowa wydają się zbędne. Moim zdaniem ”The Night Siren” to nie tylko jedna z najwspanialszych płyt, jakie ujrzały światło dzienne w trakcie ostatnich lat i nie tylko jeden z kandydatów do tegorocznego miana Albumu Roku, ale jedna z najbardziej udanych pozycji w przeogromnym solowym dorobku byłego gitarzysty Genesis. No właśnie, skoro padła już tutaj nazwa tego legendarnego zespołu, to na koniec chciałbym jeszcze raz nisko pochylić głowę przed Steve’em Hackettem. Dlaczego? Ano dlatego, że jako jedyny z całej „wielkiej rodziny Genesis” regularnie, co kilka lat, przedstawia publiczności nowy zestaw swoich utworów, które w naturalny sposób można uznać za żywą kontynuację muzyki Genesis z lat 70. I właśnie za to tak bardzo cenię tego artystę i dlatego tak bardzo cieszę się, że płyta „The Night Siren”, pomimo szybko uciekającego czasu, okazuje się jednym z jego szczytowych osiągnięć.