Dowodzoną przez Roba Cottinghama grupę Touchstone znamy z dwóch ubiegłorocznych EP-ek „Curious Angel” i „Mad Hatters”. Teraz, pod czujnym producenckim okiem Johna Mitchella (Arena, Kino, It Bites) zespół zrealizował swój pełnowymiarowy album. Mniej więcej w połowie wypełniają go utwory znane z małych płytek, ale wszystkie one zostały nagrane na nowo. W zespole zaszły duże, dość istotne zmiany. Śpiewającą Liz Clayden zastąpiła Kim Seviour, a grającego na bębnach Simona Cooka – Al Melville. Ponadto w grupie występują: Adam Hodgson (g), Paul Moorghen (bg) oraz grający na klawiszach i udzielający się wokalnie Rob Cottingham. To on jest prawdziwym spiritus movens całego zespołu. To on śpiewa, komponuje i pisze teksty, on także układa harmonie wokalne.
„Discordant Dreams” to bardzo melodyjna płyta, często eksplodująca wręcz energią i nieskończoną liczbą pomysłów muzycznych. Ale nie ma w tym wszystkim zbędnego przepychu. Muzyka Touchstone jest poukładana, zgrabna i zebrana w kilkuminutowe utwory, które już przy pierwszym przesłuchaniu wpadają w ucho i na długo zapadają w pamięć. Bardzo ciekawie wypadają wokale Kim i Roba. Raz po raz przeplatają się one w obrębie danej piosenki, a niekiedy rozbrzmiewają dodatkowym blaskiem dzięki często stosowanej ciekawej wokalnej polifonii. Instrumentaliści także spisują się bardzo dobrze. Słychać, że zespół gra z wyrazem, że posiada swoistą iskrę i zapał, od którego aż kipi podczas całej płyty.
Gdyby dobrze przyjrzeć się układowi utworów na płycie, to można byłoby zauważyć, że składa się ona jakby z dwóch części. Pierwsza z nich rozpoczyna się od krótkiego instrumentalnego intro, z którego wyłania się nagranie tytułowe. Opowiada ono o rozmijaniu się marzeń z rzeczywistością i dosłownie od pierwszych taktów narzuca klimat, w którym zanurzają się pozostałe utwory całym albumie. Wystarczy posłuchać tej jednej piosenki i od razu będzie wiadomo, czy muzyka grupy Touchstone spodoba się, czy nie. Po „Discordant Dreams” mamy serię nagrań znanych z ubiegłorocznych EP-ek: „Curious Angel”, „See The Light” i „Being Hannah”, do których dołożony jest premierowy utwór „Shadow”. Zespół gra lekko, płynnie i melodyjnie, raz po raz zaskakując niesamowitymi partiami solowymi (jak np. świetna interakcja basu i klawiszy w „Being Hannah”, czy porywające solo na gitarze w „Curious Angel”). Pierwszą część albumu od drugiej odgradza krótki, zaledwie kilkudziesięciosekundowy instrumentalny temat zatytułowany „Winter Coast”, po którym mamy na płycie jeszcze cztery nowe utwory. Trzy z nich mają wybitnie piosenkowy charakter. Ale co to są za piosenki! Przy „Ocean Down” można się wzruszyć do łez. Ten cudowny miłosny duet w wykonaniu Kim i Roba chwyta za serce swoją przeuroczą melodią i niezwykłym lirycznym wykonaniem. Nagranie to posiada jedną z najpiękniejszych melodii, które słyszałem na płytach wydanych w 2007 roku. „Blacktide” też zachwyca przyjemną linią melodyczną, też rozpoczyna się niczym ballada, jednak po mniej więcej 2 minutach wybucha feerią dynamicznych i magicznych dźwięków. Tak, ten zespół potrafi grać... A gdy jeszcze dołączy do niego sam John Mitchell, który chwyta za gitarę i ubarwia utwór ”Dignity” swoim fenomenalnym solo, to od razu robi się gorąco. Na sam koniec swojej płyty zespół zachował najlepsze: najbardziej rozbudowaną, 13-minutową, wieloczęściową kompozycję pt. „The Beggar’s Song”. Touchstone pokazuje w niej lwi pazur i przeogromne możliwości tworzenia atmosfery epickiego święta. Nagranie to posiada zarówno w swej warstwie lirycznej, jak i melodycznej pewne odniesienia do suity „The Mad Hatter’s Song” znanej z jednego z wcześniejszych wydawnictw grupy Touchstone. No i z minuty na minutę rozrasta się ono w piękną monumentalną kompozycję z gatunku takich, które progresywne tygrysy lubią najbardziej. A gdy już wybrzmi jego ostatni dźwięk, na zakończenie albumu zespół przedstawia w formie ukrytego tracka dziwaczny zestaw przedziwnych dźwięków, przypominających oddech zdyszanych orków z „Władcy Pierścieni”. Przyznam szczerze, że nie rozumiem po co zespół dokonał tego zabiegu i dlaczego w taki sposób postanowił zakończyć swój debiutancki album. Widocznie coś chciał tym wyrazić. Ale nie do końca wiem co.
Na albumie „Discordant Dreams” grupa Touchstone zrobiła ogromny krok do przodu w stosunku do swoich wcześniejszych dokonań. Zespół okrzepł, dojrzał i wyraźnie pewniej czuje się z nową wokalistką na pokładzie. Muszę też jednoznacznie stwierdzić, że muzyka Touchstone zdecydowanie lepiej wypada w dużym formacie pełnowymiarowej płyty niż na 20-minutowych EP-kach. Poza tym warto podkreślić, że nie ma na tym wydawnictwie ani jednego słabego utworu. Wszystkie posiadają coś, co sprawia, że mogą podobać się one zarówno każdy oddzielnie, jak i jako fragmenty większej całości. Rob Cottingham i spółka wydają się być studnią bez dna, jeżeli chodzi o ciekawe pomysły kompozytorskie. Na swojej płycie cały zespół zachwyca niezliczonymi, pięknymi melodiami, niesamowicie wysoką klasą wykonawczą, a przede wszystkim świetnymi ścieżkami wokalnymi. Muzyka, którą słyszymy na płycie „Discordant Dreams” zachwyca też swoją lekkością, wdziękiem i niebagatelną urodą. Jestem pod sporym wrażeniem tego albumu. Myślę, że słuchacze, którzy dostrzegają rolę melodii w muzyce, a przy tym potrafiący docenić wysoką jakość techniczną dźwięków granych przez grupę Touchstone, będą zachwyceni w takim samym stopniu jak ja. Nie jest to może prog rock najczystszej próby, to raczej pop prog, ale to wciąż bardzo dobra muzyka. Polecam!