„It was fifty years ago today” – dziś w taki właśnie sposób można parafrazować słowa, które wyśpiewuje Paul McCartney na otwarcie albumu The Beatles „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Mija pięćdziesiąt lat, od kiedy światło dzienne ujrzała jedna z najwybitniejszych i najbardziej znaczących płyt w historii muzyki rozrywkowej.
Niełatwo używać czegoś więcej ponad czołobitne frazesy, pisząc o płycie, która jest stałą pozycją wszelkich rankingów, zestawień i leksykonów prezentujących albumy wszech czasów; pisząc o płycie, która sprzedała się w ponad trzydziestu dwóch milionach egzemplarzy; o płycie, do inspiracji którą przyznają się wielopokoleniowe rzesze artystów, nie tylko tych mianujących się muzykami rockowymi. Dlatego więc spróbujmy może po prostu dołożyć do tej urodzinowej laurki kilka słów z perspektywy sympatyków jednego ze spadkobierców dziedzictwa „Sierżanta Pieprza” – rocka progresywnego.
„Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” z wielu powodów uważany jest za protoplastę prog rocka. Mimo że do takiego tytułu mogłyby pretendować również choćby płyty Procol Harum czy The Moody Blues wydane w podobnym czasie, to jednak właśnie to głośne i zaskakujące wówczas wydawnictwo The Beatles, pozostające zresztą gdzieś w artystycznej podświadomości pionierów wszystkich nowopowstających podgatunków rocka, na klasyków rocka progresywnego, czy – jak kto woli – na gatunek sam w sobie, miało wpływ niezmierzony. To tu Beatlesi pokazali, że płyta nie musi być jedynie kolekcją piosenek, ale, wzorem muzyki klasycznej i symfonicznych konstrukcji, może stanowić spójną, cykliczną formę. Fakt, że nie tylko zabiegi czysto muzyczne czynią z albumu jedną całość, ale również i teksty łączy wspólny mianownik, a i okładka płyty w pewnym stopniu z nimi koresponduje, stanowił zarzewie idei concept-albumu, wyjątkowo chętnie egzekwowanej później przez muzyków progresywnych.
To „Sierżant Pieprz” przyszłym interpretatorom artystycznej myśli Beatlesów pokazał, że rockowa piosenka nie musi zamykać się w zwrotkowo-refrenowym formacie; że rockowa płyta może być zaiste eklektycznym zbiorem kompozycji wykraczających poza bariery epok, kontynentów, gatunków. Zachęcił do kreatywnego procesu nagrywania w studio, korzystania z technicznych studyjnych możliwości, odważnego łączenia brzmień akustycznych z elektrycznymi, skupiania się na niuansach, ubarwiania nagrania pozamuzycznymi detalami. Udowodnił, że tak jak muzyka, tak również i słowo jej towarzyszące nie musi znać barier, a surrealizm i iluzja mogą być znakomitą drogą wyrazu. I wreszcie – samo opakowanie płyty dało do zrozumienia, że okładka nie musi być tylko afiszem, ale może stać się graficznym dziełem, niosącym cały szereg interpretacji i znaczeń.
Z pewnością można by mnożyć przykłady wymiernych wpływów pięćdziesięcioletniego już dziś albumu The Beatles na rock progresywny, tak jak i można by mnożyć przedstawicieli wielu innych gatunków rocka, i nie tylko rocka, którzy ze wspomnianych dobrodziejstw „Sierżanta Pieprza” mniej lub bardziej świadomie korzystali. Warto jednak na koniec, niejako w opozycji do powyższej litanii atrakcji, jakie niesie ze sobą ta płyta, zwrócić uwagę, że „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” to nie tylko pomnik, wzorzec, legenda i rockowy zabytek klasy zerowej. Po pierwsze i najważniejsze – to nadal, bez cienia przesady – muzyka, która potrafi bawić i zachwycać, zwyczajnie sprawiać przyjemność.