Mniej więcej przed rokiem, po zrecenzowaniu poprzedniej płyty Guya Manninga „Anser’s Tree” zostałem poproszony (?) przez artystę, bym już nigdy więcej nie brał się za omawianie jego muzyki. Jak widać nie zastosowałem się do tego. Po pierwsze, trochę z przekory, po drugie, dlatego, że uważam, iż powinnością muzyka jest grać, a recenzenta – oceniać. A po trzecie i najważniejsze, dlatego, że dla miłośników ciekawej muzyki mam naprawdę dobrą wiadomość. I szybciutko dzielę się nią z niekłamaną radością: nowy album Manninga pt. „Songs From The Bilston House” to rzecz naprawdę udana. O wiele, wiele bardziej ciekawa niż jego poprzednie dzieło. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w swojej kategorii zbliża się ona do granic doskonałości.
Guy Manning to przykład muzyka w typie starodawnego barda. Sam komponuje, śpiewa, gra na instrumentach klawiszowych, gitarach, basie, perkusji, mandolinie i bouzuki. Począwszy od 1999 roku (debiut w postaci płyty „Tall Stories For Small Children”) mniej więcej co 12 miesięcy przypomina się słuchaczom, nagrywając kolejne albumy, na których wspomaga go dość stabilne grono muzyków w osobach Andy Tillisona (k), Laury Fowler (sax, v), Davida Milliona (g), Julie King (v) i Iana Fairbairna (viol). Progresywnemu światu Manning znany jest przede wszystkim z działalności w grupie The Tangent. Niemniej solowe krążki naszego bohatera zawierają muzykę trochę z innej bajki. Kto słyszał choć jedną solową płytę Manninga, ten z łatwością jest w stanie wyobrazić sobie stylistyczne obszary jego zainteresowań. Czytelnikom, którzy z Manningiem spotykają się po raz pierwszy podpowiem, że na muzykę tego artysty składają się piosenki o zgrabnych liniach melodycznych zagranych w przeważającej mierze na akustycznych instrumentach (liczne partie fletu, saksofonu, skrzypiec, mandolin, czy gitar akustycznych), zwierające sporo akcentów folkowych i bluesowych, śpiewane przez Manninga charakterystycznym nosowym głosem. Umiejscawia go to blisko twórczości takich artystów, jak Cat Stevens, Gordon Giltrap, Bob Dylan, Roger Waters, czy Ian Anderson, z tym jednak zaznaczeniem, że w konstrukcję swoich utworów wplata on niezwykle często typowo prog rockowe niuanse. Charakterystyczne jest dla niego też to, że z reguły komponuje on swoje kolejne płyty wokół jakiegoś wspólnego tematu. Tym razem punktem wyjścia dla „Songs From The Bilston House” stał się pewien opuszczony dom w miejscowości Bilston. „Gdy w ubiegłym roku przyjechałem na festiwal Summers End w West Midlands zatrzymałem się w lokalnym hotelu. W drodze na koncert zobaczyłem stary dom z zabitymi deskami oknami i drzwiami, na których widniała tablica z napisem „Nie wchodzić. Ostatni intruz nie żyje”. Zaintrygowało mnie to i od razu postanowiłem, że to idealny temat przewodni na nową płytę” – mówi Guy Manning. Tak więc wszystkie utwory, które znajdujemy na tej płycie związane są mniej lub bardziej luźno z pewnym tajemniczym domem w Bilston. Czy w swoich historiach Guy wykorzystał jakieś prawdziwe zdarzenia? I tak, i nie, ale raczej opierał się on na fikcji, „przenosząc” nawet dla potrzeb albumu położone w sercu Wysp Brytyjskich Bilston na wybrzeże (co wynika chociażby z treści utworu „Antares”).
„Songs From The Bilston House” to dobra płyta. Wyrazista, spójna, posiadająca w sobie coś, co intryguje i trzyma w napięciu od początku do samego końca. Ten początek to dynamiczne i z lekka swingujące nagranie tytułowe z ciekawymi frazami gitary i świetnymi partiami saksofonu. Koniec to liryczny, pełen zadumy utwór „Inner Moment” o subtelnej konstrukcji walczyka z mocno folkowymi akcentami (mandolina, akordeon, skrzypce). Pomiędzy nimi znajduje się 7 innych utworów, z których każdy posiada wystarczającą ilość potencjału, by zauroczyć wrażliwego słuchacza spragnionego ciekawych melodii i intrygującej folk rockowej atmosfery podszytej sporą ilością pierwiastków prog rocka. Mnie najbardziej, oprócz dwóch wspomnianych powyżej nagrań, przypadły do gustu kompozycje „Lost In Play” i „Understudy”. Obie posiadają w sobie najwięcej elementów typowych dla klasycznego progresywnego rocka, z jednoznacznymi odniesieniami do twórczości Yes, wczesnego King Crimson i Jethro Tull. Ponadto spore wrażenie zrobiła na mnie kompozycja „Icarus And Me” ze swoim niesamowitym dynamicznym i lekko jazzującym klimatem. Podobać się może śliczna piosenka „Antares” utrzymana w wyciszonym stylu starych ballad Jethro Tull, a także „Pillars Of Salt” z rewelacyjnym, szybko zapadającym w pamięć refrenem oraz genialnym gitarowym solo (Manning to, czy Million?). Siedem bardzo dobrych utworów na dziewięć? Przyznacie, że to niezły wynik. Co więcej, pozostałym dwóm nagraniom też nic nie brakuje i po prawdzie niewiele ustępują one reszcie.
Manningowi należą się za ten album duże brawa. Tym razem panowie, naprawdę czapki z głów. Gwarantuję, że słuchacze, którzy potrafią docenić lżejszą odmianę progresywnego rocka z rozlicznymi elementami folku z całą pewnością docenią talent kompozytorsko-wykonawczy Guya i z radością spędzą przy tej płycie 67 minut z sekundami.
Tak to już w życiu bywa. Każdy artysta przeżywa swoje wzloty i upadki. Niekiedy jego kariera przypomina sinusoidę, na której spotykają go raz sukcesy, a raz porażki. Raz pochwały, a raz krytyka. Po zupełnie niepodobającej mi się ubiegłorocznej płycie „Anser’s Tree”, Manning nagrał album wręcz wyborny i kto wie czy nie najlepszy w swoim całym dotychczasowym dorobku.