To dopiero jej druga płyta, a grupa Yes już porwała się na zatrudnienie osoby mającej dorobić do ich piosenek co ciekawsze partie orkiestry. Szeregi zespołu, jak można powiedzieć, zasilił tym samym Tony Cox, stając się odpowiedzialnym za ostateczne brzmienie całości. Jeśli chodzi o skład, to była to jedyna zmiana w stosunku do debiutanckiego albumu grupy wydanego rok wcześniej. Warto wspomnieć, że gościem zaproszonym przez producentów do studia był nieznany wtedy jeszcze David Foster.
„No Opportunity Necessary, No Experience Needed” – słuchacza wita zamaszysty orkiestrowy wstęp (jedyne miejsce na płycie, które odrobinę kojarzyć się może z pięć lat starszą “Scheherazade…”), po którym już dowodzenie przejmuje gitara basowa, a jej z kolei towarzyszy stonowany wokal Jona Andersona. W środku pojawi się jeszcze bardzo radosna i „bohaterska” część a la muzyka filmowa przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zakończenie jest nietrafione.
“Then” – perkusja nieadekwatna do spokojnego wokalu i delikatnej melodii może odrzucić od tego kawałka, ale warto zadać sobie trud i wytrzymać, gdyż po około dwóch i pół minuty rozpocznie się szalona część, tym razem świetnie zagrana przez Billa Bruforda, co jakiś czas przerywana improwizacjami, przez co z kolei sama niepowodująca u słuchacza znudzenia. Po prostym wprowadzeniu, powraca zmieniona na bardziej powściągliwą zwrotka, a po niej następuje króciutkie psychodeliczne zakończenie kojarzące się chociażby z wczesnym King Crimson.
“Everydays” – spokojne nagranie, znowu ze skontrastowaną, dość energiczną częścią w środku oraz psychodelicznymi improwizacjami Petera Banksa na gitarze elektrycznej (dziwi podobieństwo do późniejszej gry Steve’a Howe’a). Około 4:12 gitara gra moją ulubioną, ale nie mam pojęcia, czy przez samego Banksa zamierzoną wstawkę z „Jesus bleibet meine Freude” J.S. Bacha.
“Sweet Dreams” – kawałek złożony z wielu części nijak współgrających ze sobą. Ewentualnie pozostającą w głowie jest melodia na słowach tytułowych.
“The Prophet” – zapowiada się nieźle, jednak dość szybko staje się słabo i psychodelicznie. Po dwóch minutach okazuje się, że wstęp niezbyt ma się do reszty. Po raz kolejny otrzymujemy „Howe’ową” wstawkę i nieciekawą melodię. Nie jest to kawałek całkiem zły, ale bezbarwny.
“Clear Days” – delikatna ballada, niestety z orkiestrą grającą upsychodelicznione wstawki, co sprawia, że nie da się jednoznacznie czerpać przyjemności z jej słuchania.
“Astral Traveller” – gitara rozpoczyna i kończy całość, co jest plusem, gdyż sprawia wrażenie prostej „klamerki”. Jest to najciekawszy utwór na krążku ze względu na zwykle niespotykaną w Yes (później także) tak oczywistą polifonię (choć nie najlepiej przemyślaną i wykonaną). W utworze usłyszymy jeszcze ostrzejszy, bardziej rockowy wokal w chórkach, charakterystyczny wędrujący bas Chrisa Squire’a, nieprzyjemną solówkę gitary elektrycznej oraz pod koniec wprowadzające do zwrotki podejście większości instrumentów, do którego według mnie wkradła się pomyłka i dziwi mnie, że nie zostało to nagrane ponownie w celu jej poprawienia.
“Time and a Word” – psychodelicznie brzmiąca i tak właśnie nagrana (melodia, gitara, chórki) ballada. Refren przez swoją prostotę i urok nadaje się na singla i na długo pozostaje w głowie. Pod koniec robi się symfonicznie i dość przyjemnie.
Drugi album w dorobku zespołu Yes, pomimo zarejestrowania go ze współudziałem orkiestry, nie robi jakiegoś większego wrażenia. Nie jest to wina jedynie Tony’ego Coxa, który co prawda mógłby zorkiestrować niektóre fragmenty ambitniej, ale reszty zespołu, która zdaje się jeszcze zbytnio nie wiedziała, co i jak chce grać. Poziom samych utworów nie jest zbyt wysoki, brakuje wyraźnej koncepcji i lepszej techniki muzyków. Pojawia się wiele nieczystości, tych mniej irytujących – instrumentalnych oraz tych bardziej – wokalnych. Chórki w ogóle nie brzmią, nie stroją, a sam wokal Andersona przy tak lękliwym, nijakim sposobie śpiewania naprawdę powinien być czystszy.
Ostatecznie album „Time and a Word” wypada nieco lepiej od swego poprzednika, ale wobec wszystkich późniejszych dokonań Yes zajmuje miejsce raczej przy samym końcu hierarchii.