W trakcie dość intensywnej, ale za to korzystnej dla wizerunku grupy trasy koncertowej propagującej w większości muzykę z albumu „The Ladder”, w zespole Yes wydarzyła się niemiła niespodzianka. Jeden z lepszych klawiszowców formacji – Igor Khoroshev – wdał się w niewielkie afery dotyczące bójek i zbytniej nachalności w stosunku do dwóch kobiet z ochrony, czego w żaden sposób nie mógł zaakceptować Jon Anderson i to jego decyzją, po części z naturalnymi następstwami natury prawnej, Khoroshev musiał opuścić zespół. Jako że już wcześniej z grupy odszedł Billy Sherwood, Yes zmuszony został do pracy w składzie czteroosobowym, co dotychczas jeszcze nigdy nie miało w nim miejsca. Zamiast poszukiwań i przesłuchań na stanowisko nowego klawiszowca, powzięto koncepcję, by zarejestrować nowy album ze współudziałem orkiestry. Tak to po raz kolejny zamiast postarać się powrócić do starego brzmienia, zespół obrał zupełnie inny kierunek. Czy słuszny?
Odpowiedź na to pytanie nie wydaje się zbyt oczywistą wobec „średniego” i jednolitego charakteru niemal wszystkich utworów z krążka. Doprawdy trudno wyróżnić jakąkolwiek kompozycję, gdyż niemal wszystkie zbudowane zostały w podobny sposób. Poskładane z podobnych motywów, wykorzystują zbliżone pomysły. Najbardziej w pamięć zapadają „Magnification” (chwytliwy refren i dość nośny – o ile w ogóle można tak powiedzieć o utworach z tego albumu – charakter) oraz „In the Presence of” (sprawiający największą przyjemność podczas słuchania). Ciekawostkami natomiast są niepokojący początek i bardzo motoryczny (niepasujący do całości płyty) riff basu z „Spirit Of Survival” niestety zagłuszany wieloma dysonansowymi partiami orkiestry i gitary oraz „Can You Imagine”, w którym w rolę głównego wokalisty wciela się Chris Squire. Ewentualnie wartymi minimum uwagi są urocza i banalna balladka „Soft As A Dove”, fragmenty „Dreamtime” (zwłaszcza partie orkiestry) oraz „Time Is Time” najprawdopodobniej będący aluzją do „Time And A Word” (jak pamiętamy - nagranego także z udziałem orkiestry). Reszta utworów na albumie po prostu sobie jest i nic więcej.
Nowy kierunek obrany przez grupę Yes okazał się nietrafionym (co dodatkowo potwierdza wyjątkowo niska sprzedaż albumu). Mimo w większości niezłych partii orkiestry samych w sobie i nawet ciekawych kontrapunktów, typowo rockowe instrumenty zdają się być pośród nich nieco pogubione, niewystarczająco odważne i przekonujące. Zdawać by się mogło, że niektórzy muzycy, jak chociażby Steve Howe, nie za dobrze odnajdują się w tego rodzaju okolicznościach. Z utworów zniknęły elementy polotu, energii czy odrobiny wariactwa, ustępując miejsca zbytniemu stonowaniu i stateczności, za czym z kolei poszła często wkradająca się do muzyki monotonia i zwyczajna nuda. Płyta wypełniona jest przyzwoitymi melodiami i pomysłami, jednak żaden z nich nie porywa i nie zachęca do poświęcenia mu dużej ilości czasu.
Dla mnie „Magnification” to w dyskografii Yes płyta niepotrzebna.