W numerze MH 12’2000 recenzowałem poprzednią płytę tego greckiego zespołu i nie ukrywam, że od tego czasu z niecierpliwością oczekując na nowy album zastanawiałem się, czy udźwignie on ciężar moich ogromnie rozbudzonych oczekiwań. I oto doczekałem się nowego krążka. Jeszcze lepszego, jeszcze dojrzalszego, jeszcze wspanialej brzmiącego. Odrobinę zmienił się image zespołu. Na okładce nie ma już liter stylizowanych na pierwsze marillionowskie logo. Zmienił się też nieco skład. W grupie nie ma już gitarzysty Barkoulasa. Ale nie zmieniła się pasja, siła i niesamowity urok muzyki La Tulipe Noir. Nie zmieniły się też postmarillionowskie echa wciąż wszechobecne w muzyce zespołu. Dodajmy: w muzyce o niezwykłej i nieczęsto spotykanej urodzie. Ktoś kiedyś powiedział, że La Tulipe Noir gra tak, jakby z Marilion nigdy nie odszedł Fish (muzyka!) oraz brzmi jakby z Marillionem właśnie rozstał się Hogarth (wokal!). I to trafne stwierdzenie wciąż idealnie pasuje do nowych muzycznych propozycji zespołu. „Faded Leaves” to płyta o zranionych uczuciach, o przemijaniu, o niespełnieniu, o nadchodzeniu tego co nieuchronne. Nie znaczy to wcale, że to smutny album. Na pewno nastrojowy, bogaty brzmieniowo, wysmakowany i posiadający niepowtarzalny klimat. A także melodyjny, wspaniale wymyślony i doskonale zagrany. Wzruszający w utworach „Castle On The Sand”, czy „Winter In Your Heart”, zagadkowy w „Carnival In Venice”, oszałamiający w „Silence”, pełen zadumy w „Wanderer”, porywający w instrumentalnej części utworu „Le Fond Du Ciel”. Przecudowny album na pełną opadłych z drzew, wyblakłych liści jesień. Jakiż ten progresywny świat jest dziwny! Wszyscy zachwycają się Areną, Pendragonem, IQ i Porcupine Tree, a La Tulipe Noire to przecież zespół ani trochę nie gorszy. Aż żal, że takie grupy pozostają wciąż nie odkryte nawet da słuchaczy o szeroko otwartych uszach.
La Tulipe Noire - Faded Leaves
, Artur Chachlowski