"Kotegarda” to drugi album w dorobku grupy Gargantua. Debiut ukazał się kilka lat temu i od tego czasu w zespole zaszły spore zmiany. Nie ma już w grupie jej założyciela, Justyna Hunii, są za to dwie nowe twarze: znana z Cashmere wokalistka i skrzypaczka Tylda Ciołkosz oraz pianista Paweł Kubica. Oprócz nich grupę tworzą: Marcin Borowski (dr), Leszek Mrozowski (bg) i Bartek Zeman (g). W tym składzie nagrali „Kotegardę” – album ugruntowujący pozycję zespołu, który świadomie okopał się gdzieś na obrzeżach głównych nurtów muzyki rockowej. Sami członkowie zespołu niezwykle celnie nazywają graną przez siebie muzykę „inną” i trzeba przyznać, że mają w tym lakonicznym określeniu sporo racji. Bowiem nieczęsto można spotkać się z takim rodzajem podejścia do muzyki w ogóle, a w komercyjnym rocku już na pewno ze świecą można by szukać przykładów równie oryginalnej, co, rzekłbym abstrakcyjnej, stylistyki.
„Cote” – z francuskiego to bok, „garda” – to połowa słowa awangarda. A więc przewrotny tytuł płyty - „Kotegarda” – doskonale definiuje muzyczne propozycje zespołu Gargantua: z dala od głównych nurtów, w opozycji w stosunku do mainstreamu, eksplorowanie pobocznych, niezbadanych jeszcze obszarów muzyki. Ktoś określił kiedyś muzykę grup wyznających podobne zasady jako „rock in opposition” (RIO). Czołowymi przykładami tego gatunku są zespoły Magma, Univers Zero, Volapuk, Henry Crow, czy z bardziej znanych – niektóre produkcje Roberta Frippa i jego King Crimson. No właśnie, King Crimson... Wszyscy wkoło porównują muzykę Gargantuy do tego zespołu. Osobiście jestem przeciwny takiemu spojrzeniu na sprawę. Przynajmniej, jeżeli popatrzymy na Karmazynowego Króla poprzez pryzmat najwcześniejszych płyt, czy „Thraka”, to Gargantua znajduje się o lata świetlne od znanych z tych płyt klimatów. No, ale jeśli sięgniemy zaś po „The ConstruKtion Of Light” i “Kotegradę”, to faktycznie pewne podobieństwa nasuwają się same. Ale przestrzegam: jeżeli ktoś koniecznie szuka porównań, to trop o nazwie „King Crimson” może okazać się mocno mylący.
Album zawiera 10 krótkich, wykoncypowanych kompozycji o dość zwartej i precyzyjnej budowie. Słychać w nich rozliczne środki typowe dla muzyki współczesnej, jazzu i awangardy. Mnóstwo w nich dysonansów, często zmieniających się nieparzystych rytmów, złożonych podziałów, alterowanych akordów i polifoniczności. W instrumentarium królują łamańce oparte na dialogu gitar, nerwowych partii skrzypiec, wokalizach, chórkach i pojedynczych dźwiękach fortepianu. Generalnie niemal w każdym elemencie płyty króluje abstrakcja i swoista umowność. Weźmy jedyny na płycie stricte wokalny utwór zatytułowany ”Wżdy Czelestnik” (kto to wymyślił?!). Jeżeli ktoś sądzi, że mamy w jego przypadku do czynienia z czymś, co można by nazwać piosenką, ten jest w grubym błędzie. Ale mimo to gorąco polecam uważne przyjrzenie się temu utworowi. Niczym w niespełna trzyminutowej pigułce słychać w nim całą prawdę o muzyce Gargantuy. Jeżeli ktoś bez szwanku przejdzie przez to (wydaje mi się, że najłatwiej przyswajalne na całej płycie) nagranie, niechaj śmiało sięga po resztę kompozycji. Lecz gdy komuś to się nie uda, zdecydowanie odradzam próbowania ciągu dalszego. Dadaistyczny (?) tekst tego utworu napisany przez K.P. Dyzaskorufina (?!) uwypukla to, co samo nasuwa się przy słuchaniu muzyki tego zespołu: przeogromną chęć do demonstrowania indywidualnej fantazji ujawniającą się w improwizowanych zabawach z dźwiękami, przywiązywanie wagi raczej do formalnej, niźli znaczeniowej formy utworów, czy też nieograniczone niczym swobodne zapożyczanie motywów z innych dzieł (jak cytaty ze Strawińskiego w „The Augurs Of Spring”).
Oj, niełatwo się tego wszystkiego słucha. Nieregularne metrum w połączeniu z dźwiękami przypominającymi raczej improwizacje niż płynnie sączące się melodie potrafi napsuć krwi nawet najbardziej cierpliwemu słuchaczowi. Zwykle w takich razach określa się podobną stylistykę mianem „muzyki dla wymagającego odbiorcy”. Ja nawet tych najbardziej wymagających przestrzegam, by nie podchodzili do tego albumu jak do zwyczajnej płyty z miłymi dla ucha liniami melodycznymi. Jeżeli już takowe się pojawiają, to zespół porzuca je znienacka na rzecz innych niczym rękawiczki. Nie ma spokoju w tych dźwiękach. Przynajmniej ja go nie znalazłem. Nie znalazłem też tego, co dla mnie jest prawdziwym sumieniem i duszą muzyki. Nie będę się spierać gdzie leżą rzeczywiste granice rocka. Gdziekolwiek one nie przebiegają, album „Kotegarda” wybiega daleko poza nie. Muzyczne propozycje Gargantuy nie sprawdzą się w trakcie romantycznego wieczoru przy świecach. Przypominają one raczej „wieczór w filharmonii” i to w dodatku podczas koncertów Warszawskiej Jesieni, gdzie przeciętny słuchacz nie zawsze tak naprawdę do końca wie, o co chodzi. Ale zostawmy tę kwestię na boku. To przecież sprawa indywidualnego odbioru i odpowiedniego nastawienia odbiorcy. Ja odbieram to tak, ktoś inny może inaczej.
Być może nie do końca rozumiem istotę takiej muzyki. Być może z natury – jako sympatyk tradycyjnych harmonii i zapadających w ucho melodii – jestem w głębokiej opozycji w stosunku do... „rocka w opozycji”. Pewnie należę też do nieco innego pokolenia niż muzycy tworzący Gargantuę i być może to wszystko jest powodem tego, że z żalem stwierdzam, iż nie znalazłem na płycie „Kotegarda” mojej muzycznej przystani. Lecz jednak chylę przed Gargantuą czoła. Bo choć nie powiedziałbym prawdy, gdybym w podsumowaniu napisał, że album ten przypadł mi do gustu, co do jednego absolutnie nie mam żadnych wątpliwości: w przypadku płyty „Kotegarda” mamy do czynienia z odważną, lecz nade wszystko bardzo poważną i mocno przemyślaną formą oryginalnej wypowiedzi artystycznej. Szacunek za odwagę. Lecz nie mam pewności, że do tej płyty jeszcze kiedykolwiek powrócę...