Szkoła wołomińska górą! Nie, to nie jakiś żart, a refleksja, jaka przyszła mi do głowy tuż po pierwszym przesłuchaniu debiutanckiego krążka tej pochodzącej z Wołomina grupy.
Openspace powstał w grudniu 2003 roku, kiedy to spotkały się trzy osoby: Marcin Zahn (g), Rafał Szulkowski (dr) i Robert Zahn (k). Nieco później w zespole pojawił się śpiewający klawiszowiec Marcin Korzeniewski i swoim jednoosobowym desantem spowodował spore zamieszanie w grupie. Doszło do swoistej rekonfiguracji instrumentalistów. Robert Zahn przejął rolę basisty i okazało się to prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Czteroosobowy skład ze śpiewającym klawiszowcem ruszył mocno do przodu, tworząc mnóstwo nowego materiału i nagrywając wiosną 2006 roku cztery utwory na płytę demo, którą swego czasu recenzowaliśmy na łamach MLWZ. Już wtedy w muzyce Openspace zwracała uwagę, zadziwiająca u początkujących przecież twórców, jasna i klarowna wizja tworzonej przez nich muzyki. Półtora roku temu we wspomnianej przeze mnie recenzji pisałem: „Zespół ma niesamowitą zdolność do komponowania świetnych melodii. Brzmienie Openspace jest pełne, bogate i przestrzenne. Poziom proponowanej przez Openspace muzyki już teraz predysponuje zespół do podjęcia próby zmierzenia się z polskim rynkiem fonograficznym. Tylko czy znajdzie się jakiś odważny wydawca, który podjąłby ryzyko pracy z debiutantami? Kto podejmie to ryzyko, na pewno na tym zyska. Nam pozostaje tylko trzymać kciuki za powodzenie zespołu i jak najszybsze zmaterializowanie się jego muzycznych pomysłów w postaci płyty długogrającej”. Wydawca się znalazł. Jest nim niezawodna firma Lynx Music, która od jakiegoś czasu skupia wszystko to, co ostatnio najciekawsze w polskim art rocku. No i efekt w postaci niniejszego krążka jest doprawdy znakomity.
Zarówno wytwórnia, jak i zespół mogą go sobie zapisać po stronie zdecydowanych plusów. Grupie Openspace udało się stworzyć materiał niezwykle wyrazisty, a przy tym bardzo klimatyczny i wysmakowany. Na płycie znajdują się zarówno utwory z wczesnych lat działalności zespołu, jak i najnowsze kompozycje. Jej program stanowi dziewięć utworów, w tym cztery z angielskimi (w pierwszej części albumu) i cztery z polskimi tekstami (na jego końcu), rozdzielone centralnie umieszczonym na płycie jednym nagraniem instrumentalnym pt. „Cul de Sac”. Stanowi ono swoistą linię podziału pomiędzy dwiema częściami albumu. Nie żeby w drastyczny sposób różniły się one od siebie stylistycznie, ale nie wiem czy to dobrze, że zespół nie zdecydował się na bardziej jednoznaczne, a w rzeczy samej, bardziej konsekwentne wykonanie wszystkich utworów w jednym języku. Osobiście traktuję to jako minus tego albumu (plusów jest jednak zdecydowanie więcej!). Gdy spytałem Marcina skąd wynika to niezdecydowanie, odparł: „Jakie niezdecydowanie?! Myśleliśmy nad tym, żeby polskie teksty przetłumaczyć na angielski, ale to by nie miało sensu i należytego przekazu. Zaś teksty do utworów angielskich były pisane po angielsku, a nie po polsku i tak już zostało”. Przyjmuję to wyjaśnienie, niemniej – jeśli mogę grupie Openspace coś zasugerować – warto byłoby na przyszłość, na przykład na następnej płycie, konsekwentnie pójść w jednym kierunku. Niewątpliwie materiał zyskałby wtedy na homogeniczności. Choć trzeba też przyznać, że muzykę, którą słyszymy na tym krążku, trudno nazwać niespójną. Pod względem brzmieniowym, wykonawczym oraz koncepcyjnym (słychać, że muzyka Openspace jest dość dobrze przemyślana) ten debiutujący przecież zespół prezentuje się doprawdy wyśmienicie.
Nie wiem, czy to dlatego, że cztery polskojęzyczne utwory znam już od ładnych kilkunastu miesięcy, ale to one stanowią dla mnie najmocniejsze punkty programu płyty. Cechują się one ogromną dojrzałością i stosunkowo dużą różnorodnością. „Pogoda ducha” to rozmarzona ballada z ładną linią melodyczną i szybko zapadającym w pamięć refrenem. W tle słychać subtelny pojedynek gitar i klawiszy. Równie dobrze rzeczy mają się w „Wirażu”, z tym, że zespół pokazuje już tutaj swoje mocniejsze, bardziej dynamiczne oblicze i rockowy pazur z ciekawą jazz rockową instrumentalną sekcją umieszczoną w samym środku utworu. Nagranie „Chwile” przypomina mi brzmieniowo Pink Floyd z okolic płyty „Animals”. Ach te organy, ach te gitary!... A zamykający płytę utwór „1201” to prog rock wyniesiony na absolutne wyżyny. Mamy tu fajne (i cały czas melodyjne) rytmiczne łamańce, niesamowite tempo i prawdziwe hammondowskie szaleństwo. Aż ciary przechodzą po plecach. Z utworów wykonywanych po angielsku najbardziej podoba mi się umieszczony na samym początku płyty „On The Edge”, a także śpiewany przez Marcina Korzeniewskiego zachrypniętym głosem „Paper Rose”. „So Far Away” i „The Expanding Universe” nie są już tak wyraziste i jakoś nie mogę się do nich przekonać, ale być może to tylko kwestia czasu. Po prostu utwory te z jakiegoś powodu „wchodzą” zdecydowanie wolniej.
Podoba mi się ta płyta. Zaskakująco dobrze się jej słucha, zespół demonstruje na niej profesjonalne brzmienie i w ogóle pod względem wykonawczym prezentuje się znacznie powyżej przeciętnej. Powiem szczerze, że po wysłuchaniu półtora roku temu nagrań demo grupy Openspace właśnie w taki właśnie sposób, jak słychać to na niniejszym albumie, wyobrażałem sobie ewolucję tego zespołu. Openspace nie zawiódł mnie. Ba, swoim płytowym debiutem podniósł poprzeczkę na tyle wysoko, że mam teraz jeszcze większe oczekiwania związane z drugą płytą, na którą już teraz zaczynam czekać z niecierpliwością. Ale póki co, cieszę się muzyką zawartą na niniejszym krążku. Proszę mi wierzyć: jest czym.