Równo rok temu, o tej właśnie porze roku, zachwycaliśmy się poprzednią płytą formacji Bad Dreams pt. "Deja Vu”. Teraz trafia nam w ręce kolejne wydawnictwo tego argentyńskiego zespołu zatytułowane „Chrysalis”. No i co mogę o nim powiedzieć? Że nie zawiedli, że podołali wyzwaniu, że osiągnęli poziom wysoko zawieszonej poprzednią płytą poprzeczki?
Bo tak właśnie jest. Argentyńczycy znowu zabierają nas w krainę marillionowskich dźwięków. Już pierwsze nuty otwierającej album kompozycji „Change” pozbawiają słuchacza jakichkolwiek wątpliwości i doskonale wiadomo, że przez godzinę będziemy obracać się po terytoriach zdefiniowanych wczesnymi płytami Marillionu, z czasów kiedy za mikrofonem stał jeszcze wielkolud o pseudonimie Fish. Zresztą nie tylko „Change” jest głębokim ukłonem w stronę stylistyki tego zespołu. Argentyńscy muzycy ochoczo sięgają po znane i sprawdzone patenty, ale nie robią tego bezmyślnie. Tak udane utwory, jak „Limbo” czy „Silent Run” świadczą o tym, że grupa Bad Dreams potrafi do znanych już klimatów dorzucić sporo od siebie. Jeszcze dalej poszli w „Goblin’s Seduction”, gdzie próbują swych sił w nurcie chillout (saksofony!) i soul (chórki sióstr Durgi i Lorelei McBroom). Stylistycznie nagranie to zdecydowanie odstaje od całej reszty materiału na płycie „Chrysalis”. Gdyby ktoś stwierdził, ze jest ono wręcz nie na miejscu w otoczeniu pozostałych na tym krążku, raczej nie znalazłbym argumentów na to, by z nim polemizować.
Niemniej o sile przekazu muzyki wypełniającej album „Chrysalis” stanowią wielokrotnie sprawdzone wzorce i sprytne chwyty. Jednym z nich jest zaproszenie do kompozycji tytułowej (podobnie było przed rokiem w przypadku płyty „Deja Vu”) gitarzysty Marillionu, Steve’a Rothery’ego, który swoją elegancką solówką upiększył ostatnie dwie minuty tego utworu. Spory zachwyt budzi też formalne uzupełnienie tego nagrania bezpośrednio następującym po nim jedenastominutowym instrumentalem „Butterfly”, który oprócz tego, że w najlepszy z możliwych sposobów wieńczy to naprawdę udane wydawnictwo, posiada jeszcze jedną zaletę. Jest w nim wystarczająco dużo miejsca, czasu i przestrzeni, żeby każdy z muzyków tworzących zespół mógł pokazać w nim swoje nieprzeciętne umiejętności. Każdy, za wyjątkiem wokalisty… Bo trzeba wiedzieć, że utwór „Butterfly” jest zrazem symbolicznym pożegnaniem grupy z Gabrielem Agudo, który tuż po nagraniu płyty „Chrysalis” opuścił szeregi zespołu. Co jest jedynym smutnym newsem w całej tej historii.
Można zarzucić grupie Bad Dreams, że nie stara się pójść dalej, że nic lub raczej niewiele zmienia w swojej muzyce, że kurczowo trzyma się raz obranego przez siebie kierunku. Można też wybrzydzać, że muzyka na płycie „Chrysalis” jest wtórna, ale prawdę powiedziawszy mam to gdzieś. I jestem pewien, że argentyńscy muzycy również. Dobrze, że nic nie zmieniają. Dobrze, że nie zbaczają z raz obranego szlaku. Bo radość podczas słuchania płyty „Chrysalis” jest doprawdy niebywała.