Thomas Thielen to niemiecki multiinstrumentalista znany miłośnikom progresywnego rocka ze swoich licznych albumów wydawanych pod szyldem T (ostatni z nich – „Epistrophobia” – recenzowany był na naszych łamach równo rok temu). Zanim jednak dał się poznać pod swoim solowym pseudonimem artystycznym, na początku minionej dekady działał w formacji Scythe (małoleksykonowa recenzja płyty „Divorced Land” (2006) pod tym linkiem), a jeszcze wcześniej, bo w latach 90. ubiegłego wieku, współtworzył muzykę z innym multiinstrumentalistą, Dominikiem Hüttermanem. I właśnie wydany na początku grudnia album „Leave” ich wspólnego projektu o nazwie Clouds Can jest powrotem do idei i wspólnych muzycznych pomysłów sprzed 20 lat.
Jak opisać graną przez nich muzykę? Najlepiej oddać im głos, gdyż sami o sobie mówią w dość przewrotny sposób: „działamy na cienkiej, przeważnie pochmurnej linii odgraniczającej prog rock od popu. Kołyszemy się wraz ze swoimi dźwiękami, całkowicie na sobie polegamy i konsekwentnie realizujemy swoje pomysły. Czasami nawet używamy do tego instrumentów”. To tyle tytułem wstępu. A teraz krótko o muzycznej zawartości płyty „Leave”. Osiem średniej długości utworów, ponad pięćdziesiąt minut muzyki, sporo ambitnych pomysłów i bardziej lub mniej udanych prób wprowadzania ich w życie. Tak sobie myślę, że całą recenzję mógłbym sprowadzić do jednego zdania: Clouds Can brzmi niemal identycznie jak współczesne wydanie grupy Marillion. Niemal tożsama ze Stevem Hogarthem barwa głosu Thielena, podobne rozwiązania formalne, ta sama stylistyka zawieszona gdzieś pomiędzy rozbudowanym progiem, a ambitnym popem. Właściwie to długimi chwilami naprawdę można dać się zwieść i zastanawiać się czy to Marillion gra (Hogarth śpiewa), czy to Thomas Thielen i jego Clouds Can…
Inną sprawą jest jakość prezentowanej na płycie „Leave” muzyki. Są na tym wydawnictwie kompozycje lepsze („On The Day You Leave”, „A Change Of Heart”, „This Dream Of Me”), są też słabsze (dyskretnie nie wymienię ich tytułów), co sprawia, że album jest nierówny, ale na szczęście ma też swoje bardzo dobre momenty.
„Leave” to płyta, która niekoniecznie przejdzie do historii prog rocka. Po latach będziemy ją pewnie wspominać głównie z ogromnego wręcz powinowactwa do muzyki późnego Marillion. Nie wiem czy to naśladownictwo to efekt zamierzony, czy jest ono kwestią przypadku i pewnego zbiegu okoliczności, więc osobiście nie krytykowałbym Clouds Can za końcowy rezultat w postaci tego, co słyszymy na płycie „Leave”. Jednak jak ocenią to ortodoksyjni fani słynnej grupy z Aylesbury oraz krytycy piszący o współczesnym prog rocku? Tego nie wiem, ale podejrzewam, że nie zostawią na tym krążku suchej nitki.