Port Mahadia - Echoes In Time

Artur Chachlowski

ImageDość zaskakująca, a przy tym bardzo przyjemna w odbiorze płyta. Przyjemna, bo słucha się jej bardzo miło i spotykamy na niej kilku dobrych znajomych. A zaskakująca, bo nie zapowiadana niespodziewanie nadeszła zza oceanu z małej nieznanej w progresywnym świecie wytwórni Giordano Entertainment.

Album firmowany przez Port Mahadia wydawał mi się początkowo bardziej projektem muzycznym na miarę Explorer’s Club, czy Leonardo niż regularnym zespołem, ale w materiałach reklamowych nadesłanych przez wytwórnię słowo „zespół” pojawiało się wielokrotnie. A skoro tak, to powiedzmy, że na czele Portu Mahadia stoi dwóch amerykańskich muzyków: Cameron Castle (g) oraz Erinn Waggoner (bg), którzy skomponowali cały materiał, jaki słyszymy na płycie „Echoes In Time”. Towarzyszą im William O’Connell (k), Rusty Clutts (dr), oraz – uwaga, uwaga – znakomity skrzypek związany z grupą Kansas, David Ragsdale, i wiolonczelista, były członek Electric Light Orchestra, Hugh McDowell. A co najważniejsze, także trzyosobowe grono wokalistów z Damianem Wilsonem (Threshold) na czele. To on śpiewa prawie wszystkie linie wokalne, czasami towarzyszy mu w duecie Natalie Grace Chua, a w dwóch utworach, które niczym prolog i epilog pojawiają się na początku i końcu płyty – Dave Gilbert.

Konstrukcja płyty, tytuły poszczególnych utworów oraz szereg efektów pozamuzycznych (szum fal, śpiew mew) dowodzi, że mamy do czynienia z koncept albumem opisującym historię pewnego rejsu efektownie prezentującego się na okładce żaglowca. Niestety nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć o tym koncepcie, gdyż w dość ubogiej, zaledwie czterostronicowej książeczce na próżno szukać tekstów utworów, czy chociażby streszczenia samej historii. Niemniej ten przeplatany narracją (David Lee) koncept, przynajmniej pod muzycznym względem, prezentuje się spójnie i efektownie, pozostawiając słuchaczowi duże pole manewru do indywidualnej interpretacji. Po spektakularnym początku („Prologue”), w którym słychać prawdziwe instrumentalne szaleństwo z wyeksponowanymi partiami wiolonczel i skrzypiec, już pierwsza właściwa piosenka „Sirens Call” idealnie wprowadza nas w klimat płyty. Dostojny wokal Wilsona jak zawsze prezentuje się znakomicie, a w kolejnych odsłonach tej płyty ma on jeszcze sporo okazji, by udowodnić, że potrafi doskonale korzystać ze swojego, jednego z najciekawszych we współczesnym rocku, głosu. Album „Echoes In Time” składa się ze stosunkowo krótkich 4-5 minutowych utworów, które – co zadziwiające w przypadku koncept albumów – nie łączą i nie przenikają się wzajemnie. Nawet narracje (wydaje mi się, że są czytanymi fragmentami dziennika pokładowego) zamknięte są w obrębie oddzielnych, zamkniętych porcji muzycznych. Nie wiem, co kierowało muzykami tworzącymi Port Mahadia, żeby tak właśnie skonstruować swoje dzieło, ale odbieram to jako pewną niedogodność przy słuchaniu. Dopiero w umieszczonym gdzieś pod koniec albumu jedynym długim, kilkunastominutowym epiku „I Of The Storm” muzyka nabiera prawdziwego wiatru w żagle, rozpędzając się pełną parą i w niezwykle efektowny sposób tworząc klimat podniosłej i nieograniczonej niczym muzycznej przygody.

Wśród poszczególnych utworów, które stanowią program albumu „Echoes In Time” znajdziemy zarówno ostre rockowe numery (świetne instrumentalne nagranie „Horizons”), jak i nagrania, którym można byłoby przykleić etykietkę „radio friendly” (piękne melodie w „Times Companion” i w „Distant Shores”). Znajdziemy też karkołomne popisy instrumentalistów (szczególnie partii instrumentów smyczkowych, jak chociażby w „Riding The Wind”), a także nagrania, które zadowolą ortodoksów neoprogresywnego rocka (oprócz wspomnianego już przeze mnie „I Of The Storm” zwracam uwagę na „Requiem Of The Mind”). Wygląda więc na to, że na płycie „Echoes In Time” każdy znajdzie coś przyjemnego dla siebie, choć przyznam szczerze, że jak dla mnie płyta jako całość mogłaby prezentować nieco okazalej, gdyby tylko była odrobinę lepiej skonstruowana i ciut, ciut lepiej przemyślana. Na pewno cała muzyczna opowieść zyskałaby wtedy na dynamice i dramaturgii. Ale być może to tylko moja indywidualna percepcja żądała przy słuchaniu „Echoes In Time” czegoś innego. Zamiast więc czepiać się nie wiadomo o co, polecam tę płytę wszystkim sympatykom ambitnego rocka, podpowiadając, że mimo wszystko więcej tu nacisku na rzetelne, melodyjne rockowe granie niż na spektakularne progresywne fajerwerki. 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!