10.000 dni. To z grubsza licząc jakieś 30 lat. Dokładnie tyle, ile minęło od debiutu grupy Saga. I tyle samo spędził w niej Michael Sadler – wokalista obdarzony ciekawym, łatwo rozpoznawalnym głosem, który stał się jednym z wyróżników charakterystycznego brzmienia Sagi. Sadler w połowie ubiegłego roku, jeszcze podczas pracy w studiu nad nową płytą, ogłosił, że po raz ostatni pracuje ze swoim zespołem. Nie wycofuje się z życia muzycznego, ale chce rozpocząć nowy rozdział swojej kariery, przesuwając ciężar swojej aktywności w stronę życia rodzinnego. Nie rozstaje się z zespołem w gniewie, na skutek jakichkolwiek nieporozumień artystycznych, czy personalnych. Wręcz odwrotnie, koledzy zrozumieli jego racje i nie starali się wpłynąć na zmianę jego decyzji. Zamiast tego wszyscy skoncentrowali się na pracy nad nową płytą i – kto wie, czy nie dzięki temu – trafia nam teraz w ręce, o paradoksie!, jedna z najwspanialszych płyt w całej dyskografii zespołu Saga. A jest ona przecież niemała. Jakby dobrze zliczyć, to „10.000 Days” jest już 18. studyjnym albumem w dorobku tej kanadyjskiej grupy. Wśród nich sporo jest dobrych płyt, ale trudno doszukać się wielu wybitnych. Ta nowa, a zarazem ostatnia z udziałem Sadlera, okazuje się pozycją niezwykle równą, doskonale przemyślaną, a przy tym utrzymaną na bardzo wysokim poziomie.
„10.000 Days” to płyta podzielona jakby na dwie części. Najpierw znajdujemy na niej cztery rytmiczne rockowe utwory, z których każdy zachwyca czymś niezwykłym. Czy to zgrabną melodią refrenu w otwierającym płytę utworze „Lifeline”, czy nie tylko fajnym refrenem, ale i zapadającą w pamięć melodią canto w „Book Of Lies”, ciekawymi interakcjami gitar (Ian Crichton) i syntezatorów (Jim Gilmour) w momentalnie wpadającym w ucho „Sideways”, czy wreszcie wspaniałymi gitarowymi riffami, finezyjnym bębnieniem (Brian Doerner) i kolejnym rewelacyjnym refrenem w „Can’t You See Me Now”. Potem, w połowie płyty, mamy sporą niespodziankę: ponad siedmiominutowe nagranie instrumentalne „Corkentellis”. Ten utwór to zjawisko samo w sobie. I niewątpliwie duże, rzekłbym unikalne, muzyczne wydarzenie w bogatym dorobku Sagi. To także największe zaskoczenie na płycie „10.000 Days”, które mimowolnie przywodzi na myśl pytanie: czy przypadkiem nie tak w przyszłości brzmieć będzie Saga już bez swojego wokalisty? Jeśli faktycznie tak by miało być, to nie byłoby źle. W utworze tym zespół wznosi się na swoje instrumentalne wyżyny, a poszczególni muzycy (wszyscy! Nawet basista Jim Crichton) popisują się następującymi po sobie efektownymi solówkami. To niesamowite nagranie wyraźnie oddziela część pierwszą (bardziej rockową) płyty od drugiej (balladowej). Pierwsza ballada, „More Than I Deserve”, oprócz swojej wdzięcznej, rozkołysanej melodii posiada niezwykłą część liryczną, która jest swego rodzaju podziękowaniem Michaela Sadlera dla swoich fanów za wsparcie oraz kolegów z zespołu za dobrą współpracę w trakcie minionych, tytułowych 10 tysięcy dni. Do tych dni nawiązuje też tekst kolejnej słodkiej (lecz nie przesłodzonej) ballady – „10.000 Days”. Smutno się robi przy słuchaniu tego utworu, choć przecież w zamyśle wcale nie miało być to smutne pożegnanie. Być może dlatego na samym końcu płyty zespół umieścił jeszcze jedno nagranie o wielce wymownym tytule: „It Never Ends”. Z ciekawego, chwytającego za serce refrenu przebija nutka optymizmu. Nie ma się co smucić. Świat idzie do przodu. Coś się kończy, coś się zaczyna. Kto wie, być może jeszcze kiedyś Saga i Michael Sadler nagrają coś wspólnie? Być może zespół i jego były frontman zachwycą swoich sympatyków czymś wielkim, lecz nagranym już osobno? Jednak czy uda im się sięgnąć poziomu niniejszego krążka? To już zupełnie inna sprawa. Póki co, nacieszmy się jeszcze ich wspólną muzyką. Bo tak dobrej Sagi, jak na płycie „10.000 Days” nie słyszałem już od dawien dawna.
P.S. Pożegnanie Sadlera z Sagą jest rozciągnięte w czasie. Po premierze albumu „10.000 Days” cały zespół rozpoczął przygotowania do pożegnalnego tournee. Rozpocznie się ono latem, a na jego trasie niestety znowu zabraknie naszego kraju. Dlatego też dla przeciętnego słuchacza znad Wisły niniejszy krążek jest faktycznym ostatnim żywym śladem po grupie Saga. Przynajmniej z Michaelem Sadlerem na pokładzie.