„The RPWL Experience” jest czwartym (nie licząc wydawnictw koncertowych, okazjonalnych i fan clubowych) albumem w dorobku tej niemieckiej grupy. I choć na nowej płycie RPWL dzięki znajomej wrażliwości muzycznej, wciąż utrzymuje wysoki poziom, to jednak wydaje mi się, że w przypadku płyt tego zespołu można mówić o pewnej prawidłowości. Na prawdziwe wyżyny RPWL wznosi się na nieparzystych albumach. Parzyste wypadają słabiej. „Nasze ostatnie dzieło było tak kolorowe, że niemożliwe byłoby teraz próbować przebić ten aspekt. Dało nam ono sporo satysfakcji, ale oczywiście istniało też ryzyko, że zaczniemy kopiować samych siebie” – mówi Yogi Lang, wokalista i klawiszowiec zespołu. Pytanie brzmiało, czy RPWL ma zostać ze swoją muzyką w tym samym miejscu, zadowolić się tym, co osiągnął do tej pory, czy wyruszyć w muzyczną podróż w nowym kierunku?
Odpowiedź znajdujemy na albumie zatytułowanym „The RPWL Experience”, na którym zespół, starając się nie zatracić nic ze swojego dorobku, a tym samym nie powodując wielkiego szoku artystycznego wśród swoich wiernych słuchaczy, próbuje poruszać się po zupełnie nowych obszarach. Zmian jest rzeczywiście sporo. Postaram się zaraz o nich opowiedzieć. Już okładka, z bardzo realistyczną fotografią zapuszczonego pomieszczenia z ustawionym pośrodku telewizyjnym antykiem różni się klimatem od wszystkich poprzednich płyt zespołu. I nowe logo – przypominające jakiś znak techniki użytkowej (według niektórych nawiązujący do logo Ikei) - to też namacalny ślad pewnych zmian. A muzyka? Przyjrzyjmy się po kolei poszczególnym utworom. Album „The RPWL Experience” rozpoczyna się od chwytliwego, dziwnie znajomo brzmiącego (Jeżozwierze?) intro dającego początek ostrej rockowej kompozycji „Silenced”. Utwór ten jest jaskółką podejmowanych przez zespół ewidentnych zmian stylistycznych, które uwypuklą się w dalszej części płyty. To będzie bardziej ostry, bardziej surowo brzmiący album. Ale „Silenced” pomimo swoich 10 minut, stanowi dobre, zwarte, rzekłbym nieomal przebojowe, otwarcie nowego dzieła RPWL. To doskonały opener, po którym rozpoczyna się najkrótszy (niespełna 4 minuty) utwór na całej płycie i, w zamyśle grupy, chyba typ na potencjalny przebój. Ale niestety, „Breathe In, Breathe Out” w żadnym calu nie dorównuje na przykład pamiętnym „Różom” z poprzedniej studyjnej płyty. To utwór o wybitnie piosenkowym charakterze i trzeba przyznać, że po paru przesłuchaniach refren potrafi zapaść w pamięć i długo nie odczepić się od odbiorcy. Ale jako całość, utwór ten niestety nie zachwyca. Czegoś w nim brakuje i pozostawia po sobie uczucie sporego niedosytu. Trzeci na płycie, „When Can I Go?”, to utwór, jakich wiele w dotychczasowym dorobku zespołu. Raczej nie zapisze się w chlubnej księdze wybitnych nagrań RPWL. Wyróżnia się on przede wszystkim wplecionym w muzykę dialogiem (polityków? aktorów? postaci historycznych?) oraz odlotową, iście psychodeliczną sekcją instrumentalną. Ani to dobry, ani zły utwór. Średni. Na pewno ostrzejszy niż „przeciętny” RPWL. Słychać w nim wyraźne wpływy muzyki Kalle Wallnera z wydanej przed rokiem płyty „Mirror” jego solowego projektu o nazwie Blind Ego. Następny na płycie utwór, „Masters Of War”, to przeróbka kompozycji Boba Dylana. Zarazem jest to chyba najbardziej floydowsko brzmiący numer na całej płycie. Panuje w nim podniosły nastrój, gitara brzmi jakby grał na niej sam David Gilmour, a klimat przypomina płytę „A Momentary Lapse Of Reason”. Bardzo efektowny to utwór. Jeden z najlepszych na płycie. Indeksem 5 opatrzone jest nagranie o bardzo przewrotnym tytule: „This Is Not A Prog Song”. Tekst jest satyrą na nieprzychylnych dziennikarzy i krytyków, a pod względem muzycznym to przezabawny, pełen autoironii prog rockowy pastisz. Jakby na przekór wszelkim etykietom przylepianym swojej muzyce, zespół RPWL gra rytmiczną piosenkę (tak, piosenkę!). I zgodnie z tytułem – wcale nie jest to piosenka progresywna. To raczej utwór do słuchania w słoneczny dzień, radosny, bezproblemowy, wpadający w ucho już od pierwszego przesłuchania. Noga sama chodzi w rytm muzyki, a ciało wygina się do tańca. Tak, to największy popowy przebój tego albumu. Ba! Całego dorobku RPWL. A w swoim finale, wśród tłumu głosów, Yogi wydziera się: „Jaaaanek, Jaaaanek…”. O jakiego Janka chodzi?!
W utworze numer 6 następuje całkowita zmiana nastroju. ”Watch Myself” w stosunku do poprzedniego utworu stanowi kontrast na taką mniej więcej skalę, jak „Man On The Corner” do „Who Dunnit?” na genesisowskim „Abacabie”. „Watch Myself” to piękna i efektowna pieśń o charakterze uroczystej ballady. Panuje w niej psychodeliczny klimat. Wkoło unoszą się dźwięki układające się w kolorowe wizje z epoki dzieci–kwiatów. Melotrony podgrzewają odlotowy klimat całości. Mocny i piękny to utwór. Miodzio. Bajka. Jakże nie kochać tego zespołu, skoro nagrywa takie cudeńka?
Siódmy utwór na płycie, „Stranger”, rozpoczyna się dość niepozornie od jakichś dziwnych odgłosów nienaoliwionej maszynerii oraz ni to strzałów, ni to uporczywych stukotów, by nagle wyłoniła się z tego minutowego wstępu ostra niczym brzytwa, heavy metalowa gitara. Nadaje ona ton temu utworowi już do samego końca. Choć trzeba też przyznać, że i partie grane na innych instrumentach (zwracam szczególną uwagę na sitar i melotron – palce lizać!) dorzucają tu także swoje trzy grosze. „Stranger” to kolejny przejaw ostrzejszego, bardziej surowego brzmienia zespołu. Coraz częściej zastanawiam się, czy aby to nie wpływ rosnącej roli w zespole Kalle Wallnera? Znów słychać cytaty wypożyczone z jego płyty „Mirror”. A może to raczej mniej lub bardziej świadoma próbka rozglądnięcia się za współczesnymi (a’la Porcupine Tree i Dream Theater) trendami i starszymi (Manfred Mann) brzmieniami? Choć trzeba też przyznać, że pośród tych ostrzejszych dźwięków nie brakuje w tym utworze ładnych, zgrabnych i bardzo melodycznych fragmentów.
Utwór „River” to jeden z najpiękniejszych, a zarazem najbardziej niezwykłych nagrań na tej płycie. Zaczyna się jak liryczna ballada (tylko akustyczna gitara i wokal) z prześliczną melodią śpiewaną w uroczy sposób przez Yogi Langa. I tak jest przez 3 i pół minuty, by nagle z ballady utwór ten przemienił się w instrumentalną improwizację, pełną kakofonicznych dźwięków, przypominającą końcową część „Moonchild” z pierwszej płyty King Crimson. Trwa to wszystko przez kolejne 3 minuty, by w finale znowu powróciła melodia początkowej części, którą wykonuje już cały zespół. Ciekawa to konstrukcja, a finał, zagrany na wszystkich instrumentach, to prawdziwy muzyczny majstersztyk.
W nagraniu „Choose What You Want To Look At”, które jest głosem sprzeciwu wobec manipulacji mediów, mamy przeogromną stylistyczną niespodziankę. RPWL przypomina w nim nastroszonych nowofalowców wyciągniętych żywcem z lat 80-tych, a sam utwór brzmi jakby był wyjęty z zupełnie innej niż prog rock bajki. Nagranie to może stanowić spory szok dla znawców tematu i oddanych miłośników RPWL. To najbardziej zdecydowana próba stylistycznego „skoku w bok”. Mnie ona nie przekonała, ale rozumiem, że zespół próbuje mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Dlatego, delikatnie ujmując, określiłbym utwór „Choose What You Want To Look At” jako … ”inny”. Tyle o nim, bo oto przed nami ostatni utwór na płycie – „Turn Back The Clock”. Na zasadzie kolosalnego kontrastu ze swoim poprzednikiem nagranie to rozświetla muzykę RPWL najjaśniejszym z możliwych blasków. Znów mamy tu „klasyczne” RPWL, znowu słychać zgrabną melodię, a sekcja instrumentalna po części przypomina solo Keitha Emersona w „Lucky Man”, a po części przywołuje klimat końcówki „Entangled” grupy Genesis. Bardzo fajny to utwór, choć przyznam szczerze, że brakuje mi w nim czegoś nadzwyczajnego, czegoś, co przyprawiłoby o ciarki rozkoszy na plecach. Czegoś epicko porywającego, godnego finału całej płyty.
Daleko temu albumowi do „klasycznej” pierwszej płyty RPWL. Daleko także to finezyjnego (i moim zdaniem najdojrzalszego), wspaniale wytrzymującego próbę czasu albumu „World Through My Eyes”. Na „The RPWL Experience” zespół najwyraźniej poszukuje nowych brzmień, nowych rozwiązań i nowych inspiracji. Stara się wpuścić w swoją muzykę sporą gamę nowych pomysłów. Jeszcze nigdy stylistyczne bieguny muzyki RPWL na jednej płycie nie były aż tak daleko odległe od siebie. Nigdy nie było aż tylu kontrastów. No bo przecież taki „Choose What You Want To Look At” jest odległy od na przykład „Watch Myself” o całe lata świetlne. Nie jestem do końca przekonany, że RPWL wykonał na swojej nowej płycie wszystkie kroki we właściwym kierunku. Osobiście uważam, że zespół o tak renomowanej marce nie powinien za wszelką cenę wprowadzać do swojej muzyki tak wielu nowinek. Lepsze jest wrogiem dobrego. Szczególnie, gdy nie wszystkie pomysły są idealnym strzałem w dziesiątkę. Wydaje mi się, że zespół RPWL trochę w tych „zmianach dla zmian” przesadził. Popełnił podobny błąd jak trzy lata temu Pendragon na płycie „Believe”. Niby z tamtych rozlicznych eksperymentów wyszedł Nickowi Barettowi dobry album, ale już nie tak fascynujący i bezbłędny od deski do deski jak to było w przypadku jego poprzednich dzieł. I tak samo jest właśnie z „The RPWL Experience”. Niezła to płyta, ale na pewno nie z gatunku fenomenalnych.
P.S. Niniejszy tekst oparty jest na podstawowej wersji płyty „The RPWL Experience”. Jej specjalne poszerzone wydanie zawierać będzie dwa dodatkowe utwory: „Reach For The Sun” umieszczony na końcu płyty oraz „Alone And Scared” – włożony w sam jej środek.