Muse - Simulation Theory

Przemysław Stochmal

Pomysłów na ten album było kilka. Matt Bellamy planował poeksperymentować z hip-hopem, ósmy krążek grupy mógł być również dziełem zupełnie akustycznym. Co ciekawe, mogło go również w ogóle nie być – zespół rozważał wprowadzenie nowej polityki wydawniczej, polegającej na publikowaniu singli i EP-ek, które miałyby zadowolić nowoczesnego odbiorcę, niechętnego przyswajaniu albumów jako całości. Ostatecznie jednak doszło do wyprodukowania klasycznego długogrającego albumu, który, kryjąc gdzieś w sobie jedynie reminiscencje pierwotnych założeń formalnych i stylistycznych, zyskał myśl przewodnią z zupełnie innej półki – „Simulation Theory” to wehikuł czasu przenoszący w synth-popowe lata osiemdziesiąte i świat fantasy.

Nie tylko jednak muzyka jest tu medium wspominającym tamto dziesięciolecie - grupa postawiła również na silny obrazowy związek z jego popkulturą. Już sama okładka, wzorowana na plakatach filmów sci-fi, zwiastuje konkretny azymut artystyczny tria. Przede wszystkim jednak wideoklipy, tak ważne dla grupy od zawsze, w sposób fabularny, efekciarski, a przede wszystkim bardzo dosłowny nawiązują do takich wizytówek lat osiemdziesiątych, jak filmy „Back To The Future”, „Gremlins”, czy pamiętny upiorny teledysk do piosenki „Thriller” Michaela Jacksona. Całości charakteru „fantasy” nowego dzieła Muse dopełniają teksty nawiązujące do teorii, w myśl których rzeczywistość jest jedynie komputerową symulacją.

Czy udało się w tym formalnym przepychu pamiętać o najważniejszym, czyli o muzyce samej w sobie? Szczęśliwie, wobec wszelkich efektów i fajerwerków oprawy wizualnej, muzyka wypełniająca album nie pozostawia wątpliwości, że to ona stanowi właściwy punkt wyjścia, oś i sens całego przedsięwzięcia pod nazwą „Simulation Theory”. I trzeba przyznać, że od początku do końca bardzo przykuwa uwagę i angażuje. W sięganiu po konkretne środki korespondujące z kreowaną przed trzema dekadami estetyką, zespół wykazał się nie lada odwagą. Chociaż czerpanie z lat osiemdziesiątych i muzyki elektronicznej nigdy nie było grupie obce, tutaj stało się główną ideą kompozycji. Tym razem niełatwo mianować Muse zespołem rockowym, a samych gitar jest na nowej płycie zdecydowanie mniej niż kiedykolwiek. W zamian mamy kaskady syntezatorów, bębny Simmonsa, zmechanizowane wokale („Propaganda”), dyskotekową rytmikę („The Dark Side”), „orientalizujący” flirt z hip-hopem („Break It To Me”).

Jeśli przypadkiem udało mi się zniechęcić niejednego potencjalnego odbiorcę do sięgnięcia po nowy album Muse, wypadałoby skonkludować, że wszystko to złożyło się na całość wysmakowaną, świetnie wyprodukowaną, sprawiającą ogromną rockandrollową (tak!) frajdę, a sympatycy brytyjskiego tria pod tą elektroniczną sci-fi przykrywką bez problemu odkryją sposób na kompozycje i melodie dobrze znany z dotychczasowego dorobku zespołu, a symfoniczne predyspozycje i stadionowe hymniczne refreny również są tu obecne. Jest to więc nadal Muse, ba, to Muse z powrotem w naprawdę wysokiej formie. „Simulation Theory” to album, który potrafi sprawić masę przyjemności, odbierany z pewnym przymrużeniem oka, podobnie jak cieszyć potrafią filmy fantasy sprzed trzech dekad, oglądane z pewną dozą zdrowego dystansu. Rozrywka w czystej postaci.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!