Kiedy przed niemal dziesięciu laty po raz pierwszy spotkałem na swojej muzycznej drodze zespół Lebowski, a konkretnie ich płytę „Cinematic”, nie sądziłem, a w zasadzie nie chciało mi się wierzyć, że mam do czynienia z muzyką zespołu, który dopiero co wydał swój debiutancki album. Marcin Grzegorczyk (gitara), Marcin Łuczaj (instrumenty klawisze), Krzysztof Pakuła (perkusja) i Marek Żak (gitara basowa) pierwszym albumem tak wysoko ustawili nie tylko sobie poprzeczkę, że doprawdy trudno, tym bardziej wtedy gdzieś w 2010 roku, było myśleć, o następnej płycie w dorobku zespołu, która mogłaby być jeszcze lepsza. Wiele grup rockowych nie tylko w Polsce, po pierwszej doskonałej niemal płycie nie potrafi w kolejnym podejściu dorównać swojemu szczytowemu, jak się potem okazywało, osiągnięciu. Ale ekipa Lebowskiego nie zachłysnęła się swoim pierwszym sukcesem. Sprzedaż około siedmiu tysięcy sztuk debiutu, w dodatku anonimowego wtedy zespołu, za którym nie stała żadna wielka wytwórnia, a w zasadzie żadna wytwórnia, bo pierwszy krążek został wydany własnym sumptem, a dwie kolejne płyty wydała stworzona przez Marcina Łuczaja i Marcina Grzegorczyka do tych celów Cinematic Media (poza dwupłytowym pięknym wydaniem Cinematica na płytach winylowych, gdzie wydawcą było także niewiele mówiące ludziom spoza „muzycznej branży” niezależne wydawnictwo Pronet Records), mówi sama za siebie. Twierdzi się często, że jak dobra jest muzyka, to sama się potrafi obronić. Nic bardziej mylnego! W obecnych czasach muzycznej dżungli zespół musi mieć niesamowity patent, by bez rozgłosu, kampanii promocyjnej w mediach, reklam na tabloidach przedrzeć się przez chaszcze polskiego przemysłu rozgrywkowego i dotrzeć do szerokiego grona słuchaczy, którzy nie tylko zachwycą się nieprzeciętną muzyką, ale jeszcze zechcą kupić płytę.
Muzycy Lebowskiego ten patent na swoją muzykę, swój niepowtarzalny styl, wynaleźli już na „filmowym” debiucie, gdzie w muzyczne opowieści wplatali sekwencje dialogów lub monologów zaczerpniętych z filmów lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Po wydaniu „Cinematica” nastało, jak się później okazało, długie oczekiwanie na kolejną płytę w dorobku Lebowskiego. Na szczęście pomiędzy „Cinematikiem” a „Galactiką” grupa dawała swoim słuchaczom wyraźne muzyczne sygnały, które informowały fanów, że powoli rodzi się coś wielkiego. Jednymi z pierwszych muzycznych sygnałów były wydane w 2014 roku dwa single z niezwykłą muzyką. „The Doosan Way”, a szczególnie „Goodbye My Joy”, był wyjątkowy. Ten drugi, nagrany z wybitnym niemieckim jazzowym trębaczem Markusem Stockhausenem, utwór zafascynował nie tylko wielbicieli i fanów Lebowskiego, ale także znalazł się na Liście Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia. Kolejny sygnał czego możemy się spodziewać na drugim albumie nastąpił w 2017 roku. Ukazała się wtedy koncertowa płyta „Lebowski Plays Lebowski”, na której pojawiły się oprócz dwóch utworów z Cinematica („Cinematic” i „Iceland”) także singlowy „Goodbye My Joy”, trzy premierowe kompozycje: „Buongiorno”, „Once In a Blue Moon” oraz „Mirador”, które ostatecznie nie weszły na „Galactikę” oraz trzy kolejne premiery: tytułowa „Galactica”, „The Last King” oraz „Mirage Avenue”, które usłyszeliśmy także na najnowszym albumie. „Lebowski Plays Lebowski” okazał się być miłym prezentem dla fanów zespołu i ciekawym łącznikiem pomiędzy płytą z 2010 roku (która zdążyła się już ograć w wielu odtwarzaczach), a najnowszym krążkiem z 2019 roku.
Co prawda Marcin Grzegorczyk w jednym z wywiadów radiowych zaprzeczał, jakoby kolejność wydawania płyt była misternie zaplanowana, ale rzeczywiście takie ustawienie wydawania kolejnych albumów w oczekiwaniu na ten najbardziej pożądany, czyli drugi studyjny krążek, mógł tylko wyjść na dobre. Pod warunkiem, że zespół przygotował rzeczywiście artystyczny produkt na wysokim poziomie. A przecież trzeba przypomnieć, że międzyczasie z zespołu odszedł długoletni gitarzysta basowy Marek Żak, którego zastąpił Ryszard Łabul (wcześniej Indios Bravos), co na szczęście prawie nie spowodowało żadnych problemów przy dokończeniu płyty. Trzeba wiedzieć, żę na płycie zagrało aż trzech basistów - nie tylko Ryszard Łabul, ale także długoletni basista zespołu Marek Żak oraz w jednym utworze Krzysztof Ciesielski (kontrabas w "Mirage Avenue"). Jako ciekawostka - w "Solitude of Savant" zagrało dwóch basistów: Marek Żak na basie i Ryszard Łabul na basie bezprogowym.
Okazało się, że do pomysłów artystycznych, jak i do doboru utworów na płytę oraz do ostatecznego ułożenia jej programu nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Otrzymujemy oto zestaw dziesięciu „galaktycznych” kompozycji, zwartych stylistycznie, niejednostajnych, które podobnie jak na debiucie zabierają nas na film, nasz własnym film, wyreżyserowany przez naszą wyobraźnię, pobudzoną przepiękną muzyką Lebowskiego. Na „Galactice” muzycy jakby mają więcej niż na poprzednich dwóch płytach do opowiedzenia swoim słuchaczom. Muzyka i brzmienie są z pieczołowitością i niezwykle misternie dopracowane. Muzyka Lebowskiego nabrała jakby większej przestrzeni, stała się bardziej intymna, jeszcze bliższa słuchaczowi. W poszczególnych kompozycjach muzyczne tempo delikatnie zwalnia, by miarowo przyśpieszać, subtelnie dzieląc się ze słuchaczami każdą nutką, by znowu z delikatnością szumu letniego wiatru przyśpieszać w taki sposób, że poddajemy się i unosimy razem z tymi kołyszącymi dźwiękami. Niezwykle ciekawe wrażenie. Słuchając muzyki z „Galactiki” należy po prostu zamknąć oczy i oddać się w całości muzycznemu misterium. Nie chciałbym wyróżniać poszczególnych utworów, bowiem moim zdaniem „Galactica” to zwarte dzieło, którego nie można podzielić na kilka sekwencji.
Kwintesencją całości jest bardzo ciekawie pomyślana książeczka dołączona do digipacka. W książeczce okraszonej ciekawymi zdjęciami zamieszczono na każdej stronie, obok tytułów poszczególnych utworów, aforyzmy Franza Kafki, odpowiednio dopasowane do charakteru kompozycji. „W tym miejscu nigdy mnie dotąd nie było; inaczej oddycham; bardziej niż słońce razi promieniejąca obok niego gwiazda”. – Galactica…