Ta płyta to swoisty paradoks i osobny rozdział zawarty w wielkiej historii wielkiego zespołu. Prawdziwy wątek prehistoryczny losów Genesis. Z jednej strony najsłabsze wydawnictwo w dorobku grupy, z drugiej niezbity dowód na gigantyczny talent kompozytorski Tony’ego Banksa, Petera Gabriela, Mike’a Rutherforda i Anthony’ego Phillipsa. Dokładnie pięćdziesiąt lat temu – 7 marca 1969 roku – ukazała się debiutancka płyta jednego z najbardziej utalentowanych, najtrwalszych i najpopularniejszych zespołów w dziejach muzyki. „From Genesis to Revelations” to pożegnanie genesismenów ze szkolnymi latami dzieciństwa, szansa na przedwczesny sukces i zarazem wielkie rozczarowanie, które paradoksalnie pchnęło osiemnastoletnich wówczas kandydatów na artystów do dalszej pracy i rozwoju.
Byli zbyt nieśmiali by marzyć o karierze rockowej. Wychowani w konserwatywnej prywatnej szkole o wielkich ambicjach raczej pielęgnowali własny introwertyzm, dojrzewając za swoistą obyczajową „szybą”, oddzieleni od kulturowego tygla swingującego Londynu drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Mimo tych specyficznych okoliczności kochali muzykę popularną i żywo interesowali się tym co dzieje się za wysokimi murami Charterhouse School. Szkoła odgradzała i próbowała zniechęcać ich do młodzieżowej rewolucji obyczajowo-muzycznej, ale umożliwiała rozwój artystyczny. Edukację muzyczną odebrali więc wzorową, dzięki czemu mogli poważnie myśleć o karierach autorów piosenek, które pisaliby dla innych wykonawców na zamówienie. I taki był ich pierwotny plan, który jednak bardzo szybko zweryfikowali. Tak czy inaczej musieli samodzielnie nagrywać swoje piosenki, by móc je w interesujący sposób pokazać menedżerom i dostać się do branży, więc siłą rzeczy szkolili się w grze na instrumentach. W ten sposób udało się im nawiązać kontakt z Jonathanem Kingiem – wówczas popularnym piosenkarzem i coraz prężniejszym menedżerem muzycznym z ambicjami producenckimi. King był absolwentem Charterhouse i przyjechał na zjazd „starych kartuzjan” w 1967 roku. Wówczas podrzucono mu do samochodu taśmę demo z piosenkami Banksa i Gabriela, oraz Phillipsa i Rutherforda (w takich duetach najczęściej wówczas tworzyli jako członkowie dwóch osobnych grup – The Garden Wall i Anon). King zachwycił się zadziwiająco wysokimi umiejętnościami zdolnych szesnasto-siedemnastolatków i otoczył ich mentorską opieką.
King ich doceniał, ale nie doszacował prawdziwej skali ich talentów. Potencjał mieli gigantyczny, ale by go zrealizować potrzebowali wolności i dużego kredytu zaufania. Ani jednego ani drugiego King im nie dał. Wręcz przeciwnie. Nadał im nazwę, podał konkretny tytuł i temat konceptu na album i co w tym przypadku najistotniejsze – narzucił kierunek stylistyczny. Opłacił też studio nagraniowe i zagwarantował umowę z dużą firmą wydawniczą Decca. Sporo inwestując w całe przedsięwzięcie profilaktycznie próbował ich też (nieskutecznie) uwiązać bardzo długą dziesięcioletnią umową. Krótko mówiąc wziął ich na smycz i zamierzał krok po kroku poprowadzić do celu, jakim było stworzenie popowej fabryki przebojów. „From Genesis to Revelation” to poniekąd pamiątka po tamtej nieudanej na szczęście misji. Genesis na smyczy Kinga nie odnieśli sukcesu. Zarówno single jak i album przeszły bez echa nie trafiając w gusta publiczności, a debiutancki album rozpatruje się dziś głównie przez pryzmat niewinnego i nieco naiwnego początku długiej, bardzo bogatej i pełnej sukcesów drogi Genesis, która z Kingiem ani jego wizją nie miała już nic wspólnego. Ale to już zupełnie inna historia. Urodziny dziś obchodzi „From Genesis to Revelation” i to nad nim trzeba się rocznicowo pochylić.
Genesismeni już wówczas imponowali płodnością artystyczną. W 1968 roku wciąż dzieląc czas między naukę, egzaminy i komponowanie napisali ponad dwadzieścia piosenek, z których szesnaście doczekało rejestracji, a trzynaście prawdopodobnie najlepszych znalazło miejsce na płycie. Nagrań dokonali w ciągu kilkunastu godzin, jednego dnia w tanim Regent Sound Studio przy Denmark Street. Powstały wówczas wyłącznie krótkie, zwarte trzyminutowe zwrotkowo-refrenowe formy, najczęściej autorstwa duetów Banks-Gabriel (6 piosenek) lub Gabriel-Phillips (3 piosenki). Ograniczeni stylistycznymi wytycznymi Kinga, ramami konceptu i własnym jeszcze wtedy bardzo skromnym instrumentarium, opierali kompozycje o partie fortepianu, dialogi często akustycznych gitar i przede wszystkim o piękny, intrygujący głos Gabriela – najefektowniejszy składnik tamtych pierwszych nagrań. Większość piosenek brzmi dość surowo, ale ma to swój urok. To jedna z nielicznych okazji by posłuchać Genesis w bardzo organicznej formie, jeszcze bez brzmień Mellotronu, Organów Hammonda, syntezatora Pro-Soloist, czy elektrycznego pianina – całego arsenału brzmień klawiszowych, którymi Banks zdominował kolorystykę brzmieniową późniejszych progresywnych dzieł. Solówki gitarowe Phillipsa są tu utrzymane w ryzach i nigdy nie dominują w miksie. Sekcji rytmicznej z kolei przyświeca jeden cel – trzymanie się prostych rozwiązań. Perkusista John Silver nie miał nawet dziesiątej części talentu i inwencji Collinsa, więc za bębnami nie odnotowujemy żadnych fajerwerków, a jedynie od czasu do czasu wyraźniejsza zagrywka basu pozwoli dostrzec zalążek wielkiego talentu Mike’a Rutherforda. Odrobinę bliżej własnego docelowego geniuszu znajdował się wówczas Banks, którego partie fortepianu – choć jeszcze ograniczone smyczą Kinga i brakiem doświadczenia – mogą się podobać dzięki drobnym błyskotliwościom. Mimo oszczędności tych partii trudno odmówić im smaku i już dostrzegalnej klasy autora. Są na tej płycie takie momenty, w których słychać więcej niż zalążek tego talentu, który umożliwi Banksowi za kilka lat nagranie takich rzeczy jak „Firth of Fifth” czy „One For the Vine”.
Na wirtuozerię wykonawczą Genesis musiał poczekać jeszcze dwa-trzy lata. Banks, Gabriel i Rutherford potrzebowali doświadczenia i obycia koncertowego, a stołek perkusisty nowego fachowca w postaci Phila Collinsa. Zamiana Anta Phillipsa na Steve’a Hacketta również miała wpływ na podniesienie poziomu jakości instrumentalnej, ale wielce prawdopodobne jest to, że Phillips, gdyby nie problemy psychosomatyczne i zdrowotne, które rok później zmusiły go do opuszczenia grupy, rozwijałby się równie dynamicznie co jego koledzy z Charterhouse. A jak to wyglądało pod względem jakości repertuaru? Pamiętając o tym, że autorami piosenek są debiutujący w tej roli osiemnastoletni licealiści trzeba przyznać, że już wtedy imponowali zmysłem konstrukcyjnym, ręką do zgrabnych, krótkich form i przede wszystkim pomysłowością melodyczną. Wielkim atutem praktycznie wszystkich piosenek są melodie – co rzadko spotykane u Genesis – lekkie, nacechowane młodzieńczą, sympatyczną naiwnością, szczerym romantyzmem, jeszcze wtedy pozbawione klasycyzujących ambicji i charakterystycznego dla progresywnego Genesis ciężaru i dramatyzmu. Spójrzmy choćby na uroczy „In the Wilderness”, gdzie w radosnym, niemalże beztroskim refrenie Gabriel śpiewa: music, all I hear is music / Guaranted to Please. W większości są to delikatne motywy, subtelne linie melodyczne pierwotnie nagrane w dosyć surowo brzmiącej formie, a następnie ku niezadowoleniu genesismenów, wzmocnione wszędobylskimi smyczkami autorstwa Arthura Greenslade’a. Tylko w kilku przypadkach zespół wchodzi w nieco dynamiczniejsze, nieco bardziej rock and rollowe rejestry („In the Beginning”, „The Serpent”) ale tutaj brakuje im jeszcze przekonania i odpowiedniej ostrości, by zabrzmieć w pełni wiarygodnie. Bardziej przekonująco wypadają kompozycje oparte na łagodnych harmoniach, gdzie nie musieli silić się na uzyskanie dużej ostrości i dynamiki. Zresztą kierunek wyznaczony w bardzo ładnym „One Day” będzie poniekąd kontynuowany na następnych albumach (choćby „Time Table” z „Foxtrot”).
Jeśli chodzi o koncept, to sama idea była nieco karkołomna, czy wręcz nie do zrealizowania w założonym formacie. King wymyślił, że płyta za pomocą kilkunastu krótkich piosenek pop opowie historię świata „od narodzin do objawienia”. I choć grupa próbuje trzymać się tego założenia, to dziś słuchając albumu trudno jest się oprzeć wrażeniu, że „From Genesis to Revelations” to po prostu zbiór piosenek, które nie stanowią przekonującej całości fabularnej. Chłonięcie blokiem i śledzenie tekstów nie nadaje płycie dodatkowej wartości. Na koncept albumy, w których przewodnia idea faktycznie ma znaczenie, odbija się w charakterze muzyki i nadaje sens tekstom czas miał dopiero przyjść.
To nie jest wielki album. To nie jest też rzecz reprezentatywna dla Genesis. To płyta która niechybnie przepadłaby i nikt by o niej dziś pewnie nie pamiętał, gdyby nie jej wybitne następczynie. Dziś to po prostu sympatyczny obrazek młodzieżowych możliwości najwcześniejszego wcielenia Genesis, nagrywającego swój pierwszy dziewiczy materiał nie mogąc liczyć ani na swobodę twórczą, ani na rozbudowane instrumentarium. To też dokument brzmienia epoki – drugiej połowy lat sześćdziesiątych – słodkiego, naiwnego romantyzmu. Dobrze jednak, że już wówczas, na tak wczesnym etapie, w tak młodym wieku genesismeni postawili na przekorę i ambicję. Bo najważniejsze w tej historii jest to, co dopiero miało nastąpić. Tuż po premierze „From Genesis to Revelation” podjęli decyzji, że mimo klęski komercyjnej (650 sprzedanych egzemplarzy) i utraty zainteresowania Kinga oraz Decca Records będą działać dalej. Jesienią wyjechali do domku rodziców Richarda Macphaila do Dorking, gdzie skupiając się wyłącznie na komponowaniu w ciągu kilkunastu tygodni zdefiniowali własny kierunek poszukiwań artystycznych, napisali materiał na album „Trespass”, a wiosną 1970 roku podpisali umowę z Charisma Records, na całe lata wiążąc się z najlepszym możliwym „mecenasem” Tonym Stratton-Smithem… Reszta jest historią. Prawdziwą historią „Od Genesis do Objawienia”. Jednej z najpiękniejszych i najwartościowszych historii w dziejach muzyki.