Nigdy nie byłem fanem RPWL, ale mój stosunek do tego zespołu trudno określić mianem obojętnego. Niby od szesnastu lat zespół ten pozostawał w kręgu moich zainteresowań, niby każda jego premiera budziła pewne nadzieje, ale jednak nigdy mnie w pełni do siebie nie przekonał. To wieloletnia sinusoida niezmiennych oczekiwań i lekkich rozczarowań. Teoretycznie powinno być nam po drodze, bo ekipa Yogiego Langa penetruje artystyczne rejony pozostawione przez Pink Floyd i Genesis, ale jak na moje ucho, było w tym jednak zbyt mało polotu. Nie twierdzę, że nie mieli dobrych czy nawet bardzo dobrych momentów, ale nigdy na tyle dużo, by chwyciło na sto procent.
Chwyciło dopiero teraz, przy okazji „Tales From Outer Space”. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że napisali bardzo dobry, równy materiał, taki na miarę swoich możliwości i potencjału mocno już wyeksploatowanej stylistyki artrockowej. Tu bardzo trudno wymyślić proch, nie ma sensu też gmatwać sfery lirycznej i nie można uciekać w popisy techniczne. Żeby wygrać trzeba mieć garść dobrych, niebanalnych melodii, pomysł na intrygujące harmonie, urozmaicić to rytmicznie, ale w ramach zdrowego rozsądku, i wreszcie, mimo wszystkich artrockowych pokus, postawić na konkret. Czyli krótko mówiąc: mieć coś do „powiedzenia” zarówno w sferze muzycznej jak i tekstowej. Forma artrockowa jest już nie do ruszenia i nie ma sensu z tym walczyć, ale trzeba mocno popracować nad treścią. RPWL odrobił lekcje i nagrał album idealnie wymierzony, powiedziałbym świetnie „zredagowany”, jakby ręka autora lub producenta wymiotła każdy niepotrzebny dźwięk, każdą wydumaną partię i zostawiła samo gęste. I to też po bardzo brutalnej selekcji materiału. Nikt tu nie wymyśla kwadratowych jaj i nie maskuje braku pomysłów technikaliami. Niemieccy muzycy po prostu korzystają z przebogatej ilości chwytów przypisanych do tego gatunku. Efekt jest taki, że „Tales From Outer Space” to pozbawiony słabych punktów zestaw dobrych piosenek – kilku rozbudowanych o wysmakowane i dobrze przemyślane fragmenty instrumentalne i kilku krótszych z wyrazistymi, zapadającymi w pamięć refrenami.
Jakość kompozycji idzie tu w parze z sensownym dystansem z jakim zespół podszedł do sfery lirycznej i koncepcyjnej. „Tales Form Outer Space” to płyta „z pomysłem”, a pomysłem jest tu „kontakt z życiem pozaziemskim”. W zestawieniu z hasłem „muzyka progrockowa” brzmi to trochę niebezpiecznie. W pierwszej chwili obawiałem się groteskowego odjazdu w klimaty przeintelektualizowanego science fiction – karkołomnej mieszanki „Z archiwum X” i „The Lamb Lies Down on Broadway” – ale na szczęście nic takiego nie ma tu miejsca. Już okładka i cały booklet sugerują, że grupa podeszła do tego konceptu z lekkim przymrużeniem oka (rysunkowo-komiksowa stylistyka), a w tekstach mamy przegląd jak najbardziej ludzkich, ziemskich problemów, podanych w całkiem przystępnej, momentami nawet błyskotliwej formie. Choćby w „What I Really Need” gdzie pojawia się kwestia wiecznego ludzkiego niedosytu i niezmienne pytanie: czego w istocie pragniemy? Możesz kupić dom w Teksasie, nowy japoński wóz, spędzić dwa urlopy w ciągu roku, przelecieć Ocean, możesz mieć kota, psa, gadającą papugę, jedno kliknięcie i już – śpiewa Yogi Lang. – Ale powiedz mi gdzie dostanę to, czego naprawdę potrzebuję? W ładnie zamykającym całość „Far Away From Home” docieka z kolei jak daleko trzeba odlecieć, by zaznać spokoju ducha i radości w sercu. Na pierwszy rzut oka niby banały, ale podane w zręczny sposób i otoczone uroczymi konstrukcjami muzycznymi, niosą całkiem spory ładunek emocjonalny. Kto wie, czy właśnie takich na pozór banalnych, prosto ale ciekawie podanych komunikatów nie potrzebuje dzisiejszy słuchacz… Do mnie to przemówiło.
Muzycznie. To nie jest długi album. Siedem utworów trwa w sumie pięćdziesiąt minut. Dawka idealna. Układ również jest zręczny. Dłuższe kompozycje nie dominują nad krótszymi, różnice konstrukcyjne nie są aż tak wielkie. To nie jest kombinacja kilkunastominutowych suit i piosenkowych wypełniaczy, to raczej zestaw utworów, których potencjał został właściwie oceniony i optymalnie zrealizowany, dzięki czemu niektóre z nich rozrosły się do 8-10 minut, a inne pozostały na poziomie tradycyjnych 4-6 minut. W repertuarze brak słabych punktów. Na otwarcie dostajemy jeden z rozbudowanych numerów. „A New World” to rzecz bardzo reprezentatywna dla stylu grupy. Oparta na masywnym gitarowym motywie i ładnie niosącym całość mocnym rytmie. Melodia płynie z floydowym dostojeństwem, co podkreśla jeszcze jak zwykle nieco Gilmourowy wokal Langa. Jest w tym niezła dynamika i przyjemna monumentalność, a ucho cieszą nienachalne refreny i zgrabne partie gitar. W podobnej dynamice utrzymany jest też drugi na płycie „Welcome to the Freak Show”. Ciekawie połączono tu ładnie płynące zwrotki i nośne refreny z artrockowymi fragmentami, w których rytm jest intrygująco złamany. Jednak największe spektrum kompozycyjnych możliwości zespół pokazuje w „Light of the World” i „Give Birth to the Sun”, dwóch najdłuższych utworach. W tym pierwszym znakomicie połączono stosowny rockowy ciężar (kapitalne zwrotki oparte na zimnych akordach klawiatur i ostrych frazach gitar) z artrockową przestrzenią (śpiewne gitarowe solówki). Uzyskano tu intrygujący ciężar samą intensywnością i gęstością faktur, a w tak subtelnie i ze smakiem uzyskanej mocy RPWL jest bardzo „do twarzy”. W drugim najdłuższym numerze odzywają się z kolei echa późnego Genesis. Dominujące klawiatury Markusa Jehle serwują różnorodne zagrywki w stylu Tony’ego Banksa, a drobniutkie, subtelne riffowanie gitary Kalle Wallnera przywodzi na myśl technikę Mike’a Rutherforda (zresztą Wallner, podobnie jak Rutherford, łączy funkcję gitarzysty i basisty). Zespół ciekawie rozwija tematy melodyczne i harmoniczne w bardzo przyjemnej, nie za długiej i płynnie skonstruowanej części instrumentalnej. Zarówno Wallner jak i Jehle pokazują tu spory talent w tkaniu niebanalnych, precyzyjnie przemyślanych motywów, a współpraca gitary i keyboardów stoi tu naprawdę na wysokim poziomie. Sekcja – Kalle Wallner i Marc Turiaux – kładzie pod warstwę melodyczną nieprzesadnie skomplikowany, ale ciekawy szkielet rytmiczny. O ile Wallner lepiej prezentuje się jako gitarzysta (basistą jest po prostu solidnym), o tyle bardzo dobrze słucha się partii Turiaux. To perkusista raczej oszczędny i najlepiej czujący się w średnich tempach, ale gra z dużym wyczuciem, potrafi rytmikę urozmaicić, unika banalnych rozwiązań i choć nie sili się na żadne fajerwerki, trudno powiedzieć żeby był nudny czy przewidywalny.
To co zawsze przyciągało mnie do RPWL, to ich umiejętność pisania prostszych, rzekłbym nawet przebojowych rzeczy. Mają w starszym repertuarze kilka ładnych piosenek z takimi melodiami i refrenami, od których ciężko się uwolnić. Na poprzednich płytach błysnęły „Roses”, czy „Unchain the Earth”, a na tym albumie mamy dwa takie rodzynki. Pierwszy z nich to „What I Really Need” – dynamiczny, poprockowy numer, z jednej strony niesiony prostym motorycznym rytmem, z drugiej cieszący ucho pięknym, lekko nostalgicznym, przestrzennym refrenem. Tu znów nie ma efekciarstwa, jest subtelna, nienarzucająca się błyskotliwość i miłe skojarzenie z Floydowym „Take it Back”. Podobnie rzecz się ma z „Far Away From Home”, czterominutową balladą kończącą płytę. Mamy tu elegancką, oszczędną aranżację świetnego, nostalgicznego motywu i sprawnie zbudowaną dramaturgię oraz ładne solo gitarowe. Wszystko jest na właściwym miejscu i odpowiednim poziomie. Klasyczna ballada na dobranoc.
RPWL dokonali w sumie rzeczy wyjątkowej. Bez ambicji rewolucyjnych, bez prężenia muskułów i popisów technicznych, nagrali naprawdę bardzo dobrą artrockową płytę, na której są piosenki wyróżniające się, ale której przede wszystkim świetnie słucha się w całości. Masowej publiczności tym albumem nie oczarują, ale fani stylów muzycznych zaprezentowanych przez Pink Floyd na „The Division Bell” i Genesis na „Calling All Stations” powinni sięgnąć po „Tales From Outer Space”. Mało kto naśladuje starych mistrzów na takim poziomie jak RPWL.