Snowman to progresywno-rockowy zespół z Portugalii, w skład którego wchodzą: Pedro Fernandes (śpiew i gitara), Fernando Mateus (perkusja), Dinis Costa (klawisze) oraz Ricardo Costa (gitara basowa). W 2018 roku Snowman wydał swój pierwszy singiel „Leave It All Behind”, a kilka dni temu zadebiutował EP-ką pt. „Inner Light”. Na jej niespełna półgodzinny program składa się pięć utworów.
Pierwszy, „Laura”, przypomina rejestrację z sali prób, jakby strojącego swoje instrumenty zespołu i muzyków wymieniających ostatnie uwagi przed wyjściem na scenę. Jakby ktoś przez nieuwagę wcisnął guzik z napisem RECORD. Zespół kończy te swoje akustyczne wprawki i rozpoczyna swój właściwy występ od singlowego nagrania „Leave It All Behind”. Słychać w nim subtelną fascynacją jeżozwierzowymi brzmieniami, pobrzmiewa w nim ładny motyw gitarowy i najwyraźniej utwór ma pewne znamiona przeboju. Ale raczej niedużego i nie z gatunku tych, które od razu wpadają w ucho i nie mogą przestać grać w głowie słuchacza.
Kolejne nagranie to trochę bardziej surowo brzmiące, oparte na połamanych rytmach, „Our Smile”. Do tego momentu umownego ‘koncertu’ grupy Snowman wyczuwam co najwyżej letnią atmosferę i nie czuję się zbytnio poruszony ani porwany tymi rytmami. Na szczęście nadchodzi kolej na utwór nr 4 – „She’s Not There”. To zdecydowany gwóźdź programu płyty, jej najmocniejszy punkt i w trakcie jego słuchania od razu robi się cieplej na sercu. To już nie ten surowy Snowman z poprzedniego utworu, ale bardziej rozbudowany, bardziej kolorowy, bardziej różnorodny i zdecydowanie bardziej progresywny. W trakcie tych 8 minut jest miejsce na wszystko: na dobre klawisze budujące nastrój, na niezłą linię wokalną, a przede wszystkim na prawdziwą, gitarową ekstrawaganzę utrzymaną w stylu pięknych solówek Davida Gilmoura. Magnum opus tej EP-ki. Grand finale. A po nim jest jeszcze miejsce na umowny ‘bis’ w postaci prawie całkowicie instrumentalnego (kilka linijek tekstu śpiewanego przez Pedro Fernandesa rozlega się jedynie w ostatnich 30 sekundach) nagrania „Sophia”, którego ozdobą znowu jest długa, kapitalna wręcz solówka zagrana na gitarze. Piękna i finezyjna. Wykonana po mistrzowsku, jakby odrobinę w stylu Bjørna Riisa. Brawa. Kurtyna. Co dalej?
Najwyraźniej Snowman czerpie ile może z wpływów zespołów Porcupine Tree, Opeth, Pink Floyd oraz Stevena Wilsona czy Davida Gilmoura. Sporo dodaje też od siebie. Pierwszy krok został zrobiony. Pora na kolejny. Oby duży, oby odważniejszy i oby we właściwym kierunku. Z pewnością będziemy śledzić dalsze losy Portugalczyków. Bo warto.