Są artyści, których kochamy za to, że na przestrzeni lat w ogóle się nie zmieniają. Są do bólu konsekwentni w tym co robią. Niektórzy powiedzieliby, że są niereformowalni. Ale byłoby to krzywdzące dla zainteresowanych, bo choć ich kolejne płyty są często podobne do siebie jak dwie krople wody, to jakoś tak się dzieje, że zawsze czeka się na nie z ogromną niecierpliwością.
Jednym z takich wykonawców jest zespół Red Sand. Zadebiutował przed 15 laty na wskroś marillionowsko brzmiącą płytą „Mirror Of Sanity”, a potem – pomimo upływu lat i dużych fluktuacji w składzie – regularnie, raz na kilka lat, raczył nas kolejnymi tematycznymi albumami. Tak jest i tym razem w przypadku najnowszego dzieła Kanadyjczyków zatytułowanego „Forsaken”. Z erą debiutanckiej płyty łączy je tylko osoba prawdziwego spiritus movens grupy, a zarazem jej głównego kompozytora i gitarzysty, w tym także basowego – Simona Carona. Ale już z wydaną dwa i pół roku temu poprzednią płytą „1759” personalnych powiązań jest więcej. Skład praktycznie nie zmienił się wcale i za mikrofonem nadal stoi Steff Dorval, na instrumentach klawiszowych gra Pennsylia Caron, a na perkusji – Luc Colletta. Co ciekawe jednak, na niedawnym koncercie, jaki Red Sand dał na artrockowym festiwalu w Reichenbach, zespół wystąpił w totalnie odmienionym składzie. Oprócz Simona Carona i Steffa Dorvala, na perkusji zagrał Perry Angelillo, na instrumentach klawiszowych Jean Benoit Lemire, a na basie Andre Godbout. Ot, taka ciekawostka na temat (nie)stabilności składu Red Sand. Co jednak nie zmieniło się wcale i nadal nie zmienia, to klimat muzyki tego kanadyjskiego zespołu.
Muzykę skomponował Simon Caron, słowa napisała jego córka Barbara. Na płycie „Forsaken” nadal dominują długie, rozbudowane i rozciągające się do granic wytrzymałości utwory. Znowu w jej programie znajdujemy pięć utworów, w tym dwie trwające po kilkanaście minut suity („Forsaken Part 2” i „Hello to The Last Goodbye”), inne to także wielowątkowe kompozycje, wszystkie opatrzone są soczystymi gitarowymi solówkami oraz utrzymanym w teatralnej manierze wokalem Steffa. I znowu wszystkie oparte są na bogatym melotronowym brzmieniu, orkiestrowych tłach i unoszącym się w powietrzu duchu wczesnych nagrań spod znaku Marillion, Pendragon i IQ. Co jeszcze tu mamy? Złożone brzmienia, mocno rozbudowane partie instrumentalne, miłe dla ucha melodie oraz liczne, bardzo efektowne partie solowe. Nie tylko te gitarowe wykonywane mistrzowską ręką Simona Carona, ale też klawiszowe w wydaniu jego córki Pennsylii.
Muszę przyznać, że niezwykle urokliwe są te nowe utwory grupy Red Sand. Z jednej strony czai się w nich nieco archaiczny duch minionych lat, a z drugiej – przepełnione są one tym swoistym romantyzmem brzmienia, za który nie sposób nie kochać produkcji tej kanadyjskiej formacji. Podobać się mogą zarówno te długie, wymienione wcześniej utwory, jak też i te trochę krótsze, bo ‘ledwie’ ośmiominutowe: „All The Life” oraz zamykające w niezwykle imponujący, epicki wręcz sposób to wydawnictwo, nagranie zatytułowane „Afraid Of Tears”, w którym malowniczą partię na syntezatorze wykonał gościnnie znany z grupy The D Project (a także członek pierwszego składu Red Sand), Stephane Desbiens. Imponują konsekwencja i upór, z jakimi ci kanadyjscy muzycy poruszają się po swoim progrockowym poletku. Właściwie jedynym nowym pierwiastkiem są na nim dyskretne elektroniczne smaczki, które usłyszeć można w kilkudziesięciosekundowym instrumentalnym intro zatytułowanym „Forsaken Part 1”, będącym niczym innym jak klimatycznym otwarciem muzycznych wątków, z jakimi mamy do czynienia na tym albumie.
Można śmiało stwierdzić, że swoją nową płytą Red Sand znowu w niczym nas nie zaskoczył, ale też i nie rozczarował. Na pewno ucieszył, bo nie mam żadnych wątpliwości, że album „Forsaken” sprawi mnóstwo radości grupie wiernych fanów tego zespołu. Wiem, że nie brakuje ich i w naszym kraju, dlatego też zachęcam Was do tego, by nie zastanawiać się długo, tylko od razu zaopatrzyć się we własny egzemplarz. Być może „Forsaken” nie jest jakoś zdecydowanie lepszy od paru innych płyt grupy Red Sand, ale na pewno nie jest też od nich ani trochę gorszy.