Neoprogres na całego. I to w całkiem dobrym wydaniu. Tak mogłaby brzmieć najkrótsza recenzja najnowszej płyty kanadyjskiej formacji Huis.
Czy mogę coś jeszcze dodać? Proszę bardzo. „Abandoned” jest koncept albumem mówiącym o stracie, porzuceniu i alienacji. Jest już trzecim albumem w dorobku tej grupy, po wydanym w 2014 roku „Despite Guardian Angels”” oraz po „Neither In Heaven”, który ukazał się dwa lata później. I napiszę znów to, o czym wspomniałem już w naszej małoleksykonowej recenzji poprzedniej płyty: nowe wydawnictwo wydaje się być jeszcze lepsze, jeszcze bardziej przemyślane i jeszcze bardziej dojrzałe od poprzedniego. Jednym zdaniem, krzywa jest rosnąca i album „Abandoned” jest zdecydowanym krokiem do przodu Kanadyjczyków.
Ten działający pod kierownictwem śpiewającego keyboardzisty Sylvaina Descoteaux zespół nagrał swoją nową płytę w następującym składzie: Michel Joncas gra na basie, William Régnier na perkusji, a Johnny Maz na instrumentach klawiszowych. W składzie zespołu jest jeszcze gitarzysta Michel St-Pére. Tak, to ten sam muzyk, który na co dzień lideruje koncertującej u nas niedawno formacji Mystery. Mało tego, w gronie zaproszonych gości mamy tu jeszcze jednego członka Mystery, Jeana Pageau, który jednak na „Abandoned” nie śpiewa, a gra na flecie.
Kanadyjscy muzycy przedstawiają na płycie „Abandoned” muzykę dojrzałą i bogatą, a przy tym niesamowicie melodyjną i mocno osadzoną na soczystym brzmieniu syntezatorów (ciekawostka: wszyscy członkowie podstawowego składu wykonują na tej płycie partie instrumentów klawiszowych!). Ale nie brakuje też wybornych gitarowych solówek w wykonaniu Michele’a St-Pére. Od razu podpowiem, że jeżeli ktoś szuka grających z prędkością światła wirtuozów, zakochanych ze wzajemnością w swoich technicznych umiejętnościach i niestroniących od pokręconych pokazów muzycznych fajerwerków, ten może czuć się rozczarowany. Zamiast tego grupa Huis demonstruje artrockową precyzję, bezbłędną muzykalność, prawdziwą melodyjność, a także krystalicznie czystą i przejrzystą produkcję. No i typową neoprogresywną stylistykę. We wszystkich utworach na płycie (a jest ich w sumie dziewięć, z czego aż cztery trwają po około 10 minut i więcej) panuje idealna równowaga wszelkich elementów. Niczego nie jest tu za dużo czy za mało. Do niczego nie sposób się przyczepić. Myślę, że Kanadyjczykom udało się znaleźć złoty środek do tego, by osiągnąć spójność i proporcjonalność brzmienia. Muzyka, acz rozbudowana i złożona, a kompozycje niekiedy wielowątkowe, jest przystępna, sprawia wrażenie prostoty i nie ma w niej cienia pretensjonalności. Słychać, że grają doświadczeni muzycy i czuć, że panuje wśród nich prawdziwa radość tworzenia.
To w sumie płyta bez słabszych momentów i bez niepotrzebnych zapchajdziur. Huis świetnie prezentuje się w rozbudowanych kawałkach („Caducée”, „Oude Kerk III”, „Chasing Morning Glory”), nieco krótszych utworach („The Giant Awakens”), w spokojnych i lirycznych nagraniach („We Are Not Alone”), a także w instrumentalnych numerach („Haunting Days”, „Solitude”). Jednym zdaniem: to całkiem niezły neoprogres utrzymany w starym dobrym stylu. Tak jak napisałem na samym początku.