OSI - Free

Wojtek Dmochowski

ImageTrudno mi było podejść do tej płyty bez żadnych oczekiwań. Zważywszy na nazwiska Matheosa i Moore’a, człowiek automatycznie spodziewa się czegoś wyjątkowego. Pierwszy z wymienionych panów od dawna niestrudzenie stoi na czele prog-metalowych prekursorów z Fates Warning, drugi przed laty opuścił osiadły na twórczej mieliźnie okręt o nazwie Dream Theater. O ile Matheos w swej pobocznej działalności nigdy nie oddalił się zbytnio od macierzystej kapeli, o tyle Moore dość radykalnie zerwał z przeszłością i zajął się, jak sam to określa, „elektroniczną muzyką awangardową”, którą uprawia pod szyldem Chroma Key. Teoria mówi, że działania takich osobowości powinny przynieść obiecujące efekty. Dodatkowo apetyt podsycają miłe wrażenia, jakie wciąż wywołuje nagrany pięć lat temu debiutancki album O.S.I. („Office of Strategic Influence”). Na „Free” do wspomnianej dwójki ponownie dołączył najlepszy showman wśród perkusistów i najlepszy perkusista wśród showmanów - Mike Portnoy (Dream Theater), sekcję rytmiczną uzupełnił w kilku utworach Joey Vera (Fates Warning). Tak więc można powiedzieć, że wszystko pozostało w rodzinie. Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że Moore pojawił się gościnnie na kilku albumach Fates Warning (po raz pierwszy na „Perfect Symetry” w 1989 roku!). A więc skoro kwestie personalne mamy za sobą, przejdźmy teraz do muzycznej zawartości płyty.Może najpierw o tym, co różni „Free” od poprzedniczki. Zasadnicza różnica moim zdaniem tkwi w nadającej całości smaku elektronice. Kevin Moore od czasów „O.S.I.” czy solowego „You Go Now” przeszedł pewną metamorfozę. Charakterystyczną dla niego przestrzeń osiąga teraz nieco innymi środkami: chętniej sięga po dość archaiczne syntezatorowe brzmienia, kiedy trzeba nie unika industrialnego noise’u i brudu, ale generalnie jest dość oszczędny i wyważony, miejscami wręcz minimalistyczny. I to właśnie na nim, nie tylko za sprawą wokali, spoczywa odpowiedzialność za charakter płyty, bo Matheos może nawet próbować w trakcie gry stawać na głowie, a spod palców i tak zawsze wyjdzie mu coś mniej lub bardziej przypominającego Fates Warning. Indywidualizm przewodniczących Urzędu Wpływu Strategicznego jest więc niestety zarazem pewnym ograniczeniem: trudno uniknąć skojarzeń z macierzystymi zespołami artystów. Ale czy przeszkadza to w odbiorze płyty? Wręcz przeciwnie.

Na co możemy się natknąć słuchając „Free”? Na O.S.I. w pigułce w postaci All Gone Now – gdzie nowoczesny riff spod znaku (o zgrozo!) Linkin Park przeistacza się w jazdę, kojarzącą się z genialną płytą „Disconnected” pewnego zespołu, którego nazwy postaram się już nie wspominać, żeby Matheosowi nie zrobiło się przykro; gdzie zwrotka zapewnia nam zderzenie dwóch wiadomych muzycznych światów; gdzie na charakterystyczną dla O.S.I. pociętą, przetworzoną, partię perkusji (Portnoy na całym albumie niczym specjalnie nie zaskakuje, gra po prostu odpowiednie dźwięki, nie wychyla się i nie narzuca ze swoją grą – i chwała mu za to) nakładają się dyskretne elektroniczne beaty i inne przeszkadzajki; gdzie unosi się duch utworu Space-Dye Vest, którym Moore pożegnał się z Dream Theater, niejako zapowiadając, czym będzie się zajmował w przyszłości…

Porównania, porównania, jak wspominałem ciężko ich uniknąć. Dla odmiany więc wskażę coś, czego na poprzednim O.S.I. na pewno nie było, a na obecnym krążku wyróżnia się na pierwszy rzut ucha. Trochę gabrielowski Home Was Good – to przykład muzyki niemalże filmowej, obrazowej, gdzie temat opiera się na mocno spogłosowanych dźwiękach fortepianu i zawieszonym w przestrzeni głosie Kevina, wspomaganych gitarą akustyczną, bezprogowym (chyba) basem, hammondem i delikatną elektroniką. Tylko tyle, a naprawdę AŻ tyle. Na klimat tego typu kompozycji mam własne określenie, którego nikt poza mną nie rozumie: „Muzyka dla automatów z kawą”.
 
Nigdy specjalnie nie wgłębiam się w warstwę literacką przesłuchiwanych płyt, ale Moore często sprawia wrażenie mocno przygnębionego typa. W Simple Life przeciwnie - udowadnia nam, że wobec życia nie ma większych wymagań. Utwór ten w ogóle ma dość pogodny klimat, który potęguje nałożony na loop niemalże taneczny beat perkusji. Pojawia się też gitarowe solo, spod znaku Adriana Belew. Kicking natomiast mógłby swobodnie znaleźć się w repertuarze Depeche Mode. Monotonny riff, kojarzące się z electro czy innym new romantic brzmienia syntezatorów… Końcówka płyty to progresywny (w dobrym tego słowa znaczeniu) rozmach w najdłuższym, prawie siedmiominutowym Once; oraz folkowe Our Town, które swoimi dźwiękami banjo i slide guitar przenosi nas gdzieś na opuszczoną wśród łanów kukurydzy stację benzynową ;).

Czyli na „Free” trochę się jednak dzieje. Zawsze ktoś jednak może się poczuć rozczarowany, bo album jest „zaledwie” dobry. Bo i nie ma tu przełomu, próżno szukać odkrywania nieznanych dźwiękowych światów, brak też (na całe szczęście) karkołomnych solowych popisów. W zamian otrzymujemy bardzo zwarte i przemyślane kompozycje, będące dla instrumentalistów czymś więcej, niż tylko tłem dla umiejętności. Mnie osobiście cieszy fakt, że w progresywnym światku powstają jeszcze takie płyty.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!