Od pierwszych dni pracy nad nową płytą Rob Reed zapowiadał, że będzie to inny, mroczniejszy, cięższy i pełen niespodzianek album. Teraz, gdy trzymam już w ręku gotowy produkt, mogę śmiało stwierdzić, że lider Magenty mówił prawdę. Wprawdzie zespół nie zmienił na płycie "Metamorphosis" swojego oblicza w sposób drastyczny, wprawdzie znów zawarł na niej całe mnóstwo przepięknych melodii, wciąż pełno jest jedynego w swoim rodzaju, łatwo rozpoznawalnego stylu a’la Magenta, wspaniałego śpiewu Christiny, szeregu ładnych partii granych na instrumentach klawiszowych, intrygujących gitarowych solówek, wprawdzie wciąż nad albumem unosi się ten charakterystyczny duch muzyki zespołu, wszystko to jest, ale jest też na „Metamorphosis” coś, co każe przypuszczać, że to jednak trochę „inna” płyta niż te, do których zespół do tej pory przyzwyczaił swoich sympatyków.
Już przelotny rzut oka na okładkę każe sądzić, że coś faktycznie się zmieniło. Niepokojący wizerunek nagiego, pozbawionego rąk i wygiętego w nienaturalnej pozie wytatuowanego męskiego torsu, kojarzący się w ewidentny sposób z ukrzyżowanym Chrystusem, stanowi spore novum w dorobku Magenty. Gdy obróciwszy pudełeczko z płytą na drugą stronę spojrzymy na spis utworów, ze zdumieniem stwierdzamy, iż program „Metamorphosis” wypełniają zaledwie cztery kompozycje. Dwie z nich są bardzo długie – każda z nich trwa ponad 20 minut, a dwie nie wykraczają poza ramy kilkuminutowych utworów. Tak przedziwnej kombinacji nie było na żadnym z dotychczasowych czterech albumów tego walijskiego zespołu. Szukamy dalej nowinek? Proszę bardzo... Aczkolwiek wszystkie utwory są na tej płycie luźno ze sobą powiązane i stanowią pewnego rodzaju koncept tyczący się kwestii wiary, życia i śmierci, to każdy z nich opowiada odrębną historię i jest osobną, zamkniętą całością. Chyba jeszcze nigdy teksty (ich autorem jest brat Roba, Steve Reed) nie były aż tak ważne i nie wiązały się aż w takim stopniu z muzyką Magenty jak na tejże płycie. Gdy po kilku pierwszych przesłuchaniach albumu „Metamorphosis”, które pozwoliły mi na wstępne zaznajomienie się z nową muzyką zespołu, sięgnąłem po książeczkę z tekstami poszczególnych kompozycji, ukazał mi się całkowicie nowy obraz i do moich uszu dobiegł nowy wydźwięk muzyki, która zdążyła mi już wcześniej dobrze zapaść w pamięć. Nasuwa się z tego wniosek, że teksty na „Metamorphosis” nie tylko stanowią uzupełnienie muzycznej treści albumu, ale nadają nowe znaczenie kolejnym utworom. Stanowią jakby ich drugie, głęboko ukryte dno.
Otwierająca płytę 20-minutowa kompozycja „The Ballad Of Samuel Layne” opowiada o losie żołnierza na froncie I wojny światowej i o wszechogarniającym go przeświadczeniu nieuchronnej śmierci w błotnistych okopach w obcym kraju, z dala od domu, od bliskich i od ukochanej. Długi to utwór, ale sposobem w jaki się on rozwija można się doprawdy delektować. Istnieje w nim mnóstwo przestrzeni na solowe partie grane na dudach (Troy Donnockley), na ciekawą sekcję smyczkową, jest odpowiednia ilość miejsca na popisy instrumentalne, w tym na niesamowity, dość ciężki jak na Magentę (to kolejna nowinka w dorobku zespołu), nieomal heavy metalowy pasaż instrumentalny. Mamy tu fenomenalne popisy Roba Reeda na klawiszach, zaskakujące gitarowe riffy Chrisa Frya i wspaniały, natchniony wokal Christiny Booth. Jej głos lśni jak zawsze, jak na każdej płycie Magenty. Pod tym względem nie ma tu żadnych zaskoczeń. No, może poza tym, że tym razem jeszcze piękniej niż poprzednio interpretuje ona śpiewane przez siebie treści. Warta podkreślenia jest też finezyjna gra perkusisty Tima Robinsona. To, co chwilami dokonuje on w tym utworze to prawdziwe mistrzostwo świata.
Drugi utwór na płycie, „Prekestolen” (3 minuty i 45 sekund), swój tytuł wziął od norweskiego fiordu, który zyskał sobie wątpliwą sławę od licznych prób samobójczych. I właśnie pewna zdesperowana para ludzi, stojących na krawędzi tegoż fiordu tuż przed śmiertelnym skokiem w głęboką otchłań, jest bohaterem tego utworu. Instrumentalnie jest on osnuty wokół granego na syntezatorze motywu do złudzenia przypominającego temat przewodni piosenki „San Jacinto” z repertuaru Petera Gabriela. Z czasem do tego tematu „przyklejają się” kolejne instrumenty, które przygotowują miejsce pod efektowne solo na dudach (ponownie Donnockley) nadające temu nagraniu posmaku przeszywającego do bólu uczucia smutku i melancholii. Ta przejmująca część utworu jest wyrażoną śpiewem ilustracją rozpaczy, smutku i żalu za spadającym w otchłań kruchym ludzkim życiem.
Trzecia na płycie kompozycja to nagranie tytułowe (23 minuty i 15 sekund). Tematem przewodnim jest w nim historia mordercy o rozdwojonej osobowości. W jego duszy nieustannie walczą ze sobą dwa żywioły: dobro i zło. To utwór bardzo wysmakowany i precyzyjnie przemyślany. Przewijające się w nim liczne tematy instrumentalne łączą się w sposób naturalny, a całość spaja swoim fantastycznym śpiewem Christina. Raz po raz sięga ona po tak wyrafinowane środki wokalnej ekspresji, jak szept, krzyk i śpiew a’capella. Gdyby wsłuchać się w poszczególne fragmenciki tej suity, można byłoby doszukać się dalekich ech muzyki Yes (gitary a’la Steve Howe), „Dzwonów rurowych” Oldfielda, a nawet malutkich wpływów bluesa. To najbardziej złożone i zbudowane z największej liczby elementów nagranie na całej płycie. Ale ani przez moment nie doprowadza ono do nudy i w swoich licznych konstrukcyjnych zawiłościach ani przez chwilę nie prowadzi na muzyczne manowce. Jest w nim za to łatwo słyszalna logika i precyzja, które świadczą o perfekcyjnym zmyśle wykonawczo – kompozytorskim całego zespołu. Spośród czterech nowych nagrań Magenty to właśnie utwór „Metamorphosis” najbardziej zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Nową płytę naszych bohaterów zamyka nagranie „Blind Faith” (6 minut i 25 sekund). Opowiada ono o zwykłych śmiertelnikach. O ludziach wierzących w lepsze życie, następujące po śmierci. Temu filozoficznemu wątkowi literackiemu towarzyszy muzyka, która czyni z tego utworu chwytającą za serce balladę z kilkoma niespodziewanymi zmianami nastroju (zwracam uwagę na wielokrotnie pojawiający się ciężki, prawie metalowy motyw grany na gitarze), z niezwykłej urody refrenem i rewelacyjnym punktem kulminacyjnym, będącym wspaniałym zwieńczeniem nie tylko tego nagrania, ale i całej płyty. „Blind Faith” to utwór, który najszybciej zapada w pamięć i – być może ze względu na swoje stosunkowo niewielkie rozmiary – od pierwszego przesłuchania mimowolnie staje się naturalnym muzycznym faworytem albumu „Metamorphosis”. Tak, to najlepsza, jaką można sobie tylko wyobrazić, dźwiękowa wizytówka tego wydawnictwa. Wypowiadane na samym jej końcu słowa „wake up” (obudź się) brutalnie przywołują słuchacza do rzeczywistości, każąc otworzyć rozmarzone oczy i wybudzając z przepięknego snu, któremu na imię „nowy album Magenty”.
„Metamorphosis” to kolejna bardzo udana płyta w dorobku grupy Magenta. Po części łączy ona typowo epicki nurt twórczości zespołu z prostszym, opartym na krótszych piosenkach repertuarem. Wiadomo nie od dziś, że w obu Magenta czuje się znakomicie. Niewątpliwie zespół zahaczył też na swoim nowym krążku o mroczniejsze, czasem też cięższe terytoria, ale ani przez moment nie sprzeniewierzył się stylowemu brzmieniu, które wypracował sobie na wcześniejszych albumach. Co ważne, albumem „Metamorphosis” Magenta udowodniła, że nie grozi jej zjadanie własnego ogona czy, nie daj Boże, odcinanie kuponów od swojego dotychczasowego dorobku. Robert Reed i spółka odważnie sięgnęli po nowe pomysły oraz po nowe środki artystycznego wyrazu i... znowu wygrali. Bo końcowy efekt jest znakomity. Bo płyty „Metamorphosis” słucha się z zapartym tchem od początku do samego końca.
Nie chciałbym ferować wyroków czy to najlepsza pozycja w dyskografii zespołu, czy nie (wydaje mi się, że chyba jednak nie), ale jestem głęboko przekonany, że o albumie „Metamorphosis” będziemy pamiętać przez długie lata i, co chyba najważniejsze, z każdym kolejnym przesłuchaniem będziemy odkrywali w nim coraz to nowe pokłady autentycznego piękna.