Zespół Dreaming Madmen pochodzi z Austin w Teksasie, ale jego siłę napędową tworzą dwaj bracia Mathew i Christopher Aboujaoude (w nagraniach wspomaga ich perkusista Ian Geyer), którzy mają… libańskie pochodzenie. Mało tego, rozmiłowani są oni w twórczości grupy Pink Floyd, co wyraźnie słychać na wydanej we wrześniu ich marzycielsko brzmiącej debiutanckiej płycie pt. „Ashes Of A Diary”.
Ten album to wysmakowana mieszanka współczesnego rocka progresywnego, połączonego z ekspansywnymi orkiestracjami i rozmarzonymi elementami muzyki filmowej. Całość utrzymana jest w melancholijno – melodyjnym klimacie, a inspiracji, oprócz ewidentnych wpływów Pink Floyd, należy szukać w twórczości wczesnego Marillion, Pendragon, RPWL, Porcupine Tree, King Crimson i melodyjnego Dream Theater. To bardzo klasycznie i tradycyjnie brzmiący album – zarówno od strony stylistyki, jak i swojej konstrukcji.
„Ashes Of A Diary” to album koncepcyjny, który zagłębia się w zakamarki psychiki i opowiada historię starszego mężczyzny, który po latach odkrywa swój stary dziennik pełen notatek opisujących życie w bólu, obsesji, miłości, nienawiści i żalu. Całość trwa klasyczne 40 minut i wyraźnie dzieli się na dwie „winylowe” połowy. Nawet pierwsze sekundy otwierającego płytę tematu „Page One” naznaczone są trzaskami analogowej płyty. A potem rozpoczyna się magicznie nastrojowa partia gitary, której nie powstydziłby się sam Nick Barrett i po tym krótkim intro przechodzimy do pierwszej długiej kompozycji na płycie – „Behind My Wall”. Tu z kolei spotykamy mnóstwo przeplatających się ze sobą jeżozwierzowo-floydowych klimatów. Umowna pierwszą część płyty kończy „Your Possesor” – następny rozmarzony utwór naznaczony wyraźnym wpływem Stevena Wilsona (kłania się tutaj klimat „Radioaktywnej Zabawki”) i Nicka Barretta (kolejne efektowne gitarowe solo).
Druga połowa płyty to cztery nieco krótsze, trwające po 4-5 minut tematy, wśród których wyróżnić trzeba: „Lock Thyself”, w którym chyba w sposób najpełniejszy z możliwych uwidaczniają się wpływy muzyki Pink Floyd, instrumentalną i odrobinę cięższą brzmieniowo „Enigmę”, w której lawina brzmieniowych łamańców prowadzi do epickiej Latimerowskiej solówki w finale, tytułową kompozycję „Ashes Of A Diary”, której dość rzewny nastrój znajduje ujście w jeszcze jednej soczystej partii gitary (po raz kolejny jestem pod ogromnym wrażeniem talentu Mathew Aboujaoude) oraz stanowiące bardzo udane, choć utrzymane w minorowym nastroju, zamknięcie całości nagranie pt. „Final Page (Until We Meet Again)”. Po takim zakończeniu od razu chce się włączyć tę płytę od początku… Czyżbym wśród wyróżniających wymienił wszystkie cztery utwory z umownej ‘strony B’? No właśnie. Taka to jest płyta!
Ten album nie ma słabych punktów, nie ma niepotrzebnego utworu, ba!, nie ma na nim żadnego zbędnego dźwięku. Zawiera dostojną, wspaniale rozwijającą się z minuty na minutę muzykę pełną licznych punktów kulminacyjnych. Właściwie to każdy z 7 wypełniających ten album tematów to wielka muzyczna niespodzianka i prawdziwa audiofilska radość. Chylę czoła przed braćmi Aboujaoude. Ich talent, pomysły, technika oraz, ogólnie rzecz ujmując, muzyczny hołd złożony niniejszą płytą największym tuzom muzyki progrockowej musi budzić szczery podziw. Naprawdę bardzo dobra to płyta. Polecam z całego serca.