Próbowała mnie w tym roku zachwycić amerykańska super-grupa In Continuum. Bez powodzenia. Próbował mnie zachwycić ulubiony gitarzysta, legendarny muzyk Genesis – Steve Hackett. Czegoś zabrakło do pełni szczęścia. Trzecie podejście – padło na Lebowskiego – polski skromny zespół ze Szczecina. I bęc! Trafili w punkt. Nie wróżę tej płycie wielkiej kariery, bo jest tak bezczelnie pod prąd i wbrew jakimkolwiek obowiązującym, choćby w niszach trendom, że pewnie zainteresuje garstkę entuzjastów i melomanów. Nie zmienia to jednak faktu, że to kawał naprawdę świetnej roboty.
Teoretycznie zupełna podstawa. Cztery instrumenty, sekcja plus gitara i keyboardy lub pianino. Brak popisów wirtuozerskich. Brak wokalisty. Brak chwytliwych refrenów. Brak ułatwiających dotarcie do publiczności wyraźnych nawiązań inspiracyjnych. Teoretycznie nic ciekawego, a w rzeczywistości to mocny kandydat do płyty roku. Dziewięć utworów instrumentalnych, grubo ponad godzina muzyki. Pięknej muzyki. Porywającej, ale nie efekciarskiej, inteligentnie skonstruowanej ale nie wydumanej, pełnej świetnych pomysłów melodycznych i harmonicznych, ale nie przeładowanej. Bardzo subtelnej, a przy tym mimo wszystko nie pozbawionej mocy, przemyślanej a mimo to naturalnej i niewymuszonej. To imponujące co Lebowski potrafi zrobić z motywem, melodią lub harmonią, z jaką łatwością potrafi rozwijać pomysły niebanalnie, ale zarazem bardzo logicznie, tak że człowiek mimowolnie podąża za tą muzyką, daje się jej prowadzić. Dawno nie czerpałem takiej przyjemności ze słuchania premierowej w dodatku polskiej muzyki (ostatnio chyba przy „Hunt” Amarok).
Osiem długich lat kazali czekać na tę płytę. Wyszło na to, że umilili początek dekady i jej końcówkę. Dziś już można powiedzieć, że Lebowski dał polskiej muzyce dwie niezwykłe, bardzo udane, kto wie, może nawet ważne albumy. Jeśli wydany w 2010 roku zjawiskowy „Cinematic” mógł być jeszcze fartem debiutanta i może odrobinę czarował inteligentnie wplecionymi w muzykę fragmentami monologów ze starych polskich filmów, tak „Galactica” nie pozostawia już żadnych wątpliwości. Lebowski jest jednym z najzdolniejszych i najbardziej oryginalnych polskich zespołów rockowych XXI wieku. Szkoda, że tak nieregularnie działającym, szkoda, że niepotrafiącym tej wyjątkowości i jakości lepiej sprzedać, ale to wszystko nie może przysłonić faktów. A fakty są takie, że grupa ma swój rozpoznawalny i niebanalny styl oraz łatwość trzymania niezwykle wysokiego poziomu. Lebowskiego wprawne ucho rozpozna zarówno po konstrukcji utworów, jak i po brzmieniu gitary Marcina Grzegorczyka lub klawiatur Marcina Łuczaja – dwóch charakterystycznych melodyków, których współpraca w największym stopniu określa muzyczny świat Lebowskiego. To kompozytorzy materiału. Sekcję – kładącą nieprzekombinowaną, uczciwą podstawę rytmiczną pod melodyczne kreacje Grzegorczyka i Łuczaja – tworzą basista Ryszard Łabul i perkusista Krzysztof Pakuła.
Konstrukcja. Fundamentem fenomenu tej płyty są bardzo dobre melodie i harmonie, które zespół potrafi znakomicie rozwijać. Brzmi to wszystko bardzo naturalnie i lekko, ale nie dajmy się zwieść. Muzycy musieli ostro popracować nad każdym fragmentem. Wystarczy posłuchać nawet najdrobniejszych melodii, żeby wiedzieć, że prawdopodobnie żaden z zagranych na tej płycie motywów melodycznych nie jest pierwszą opcją, jaka zrodziła się w głowie twórcy. Musieli się nakombinować, żeby napisać tyle kapitalnych motywów brzmiących naturalnie, a jednak niebanalnych. Nic tu nie jest wymuszone, a z drugiej strony nie ma też klisz. Prostota i oryginalność idą ze sobą w parze. Wszystko też jest wybornie ze sobą połączone. Nie widać żadnych szwów, nie ma nieudolnych zmian nastrojów, czy często spotykanego w progrocku doklejania różnych niekoniecznie pasujących do siebie fragmentów. Zespół nie ucieka się tu ani razu do typowych rockowych rozwiązań, przewidywalnych i oklepanych uderzeń „ścian dźwięku”. Kulminacje wynikają zawsze z uczciwie zbudowanej dramaturgii i wyprowadzonego motywu do inteligentnej zapadającej w pamięć puenty. Konstrukcyjnie to jest celujące. Utwory konsekwentnie narastają z bardzo logicznie rozwijanych i przechodzących jeden w drugi tematów.
Druga sprawa to cierpliwość i skrupulatność w tkaniu nastrojów. Lebowski jest tak pewien tego, co chce przekazać, że nigdzie się nie spieszy i nie próbuje niczym popisywać. Muzycy potrafią kilkoma dźwiękami zarysować klimat, a później przez kilka minut cierpliwie kolejnymi warstwami powoli domalowywać pejzaż i uzupełniać szczegóły. Ten zespół ma niezwykłą umiejętność opowiadania muzyką. Tu każdy utwór sprawia wrażenie jakiejś większej rozbudowanej historii. Mimo, że nie pada przecież ani jedno słowo. Ta muzyka jest trochę jak ścieżka dźwiękowa, trochę jakby ktoś przetłumaczył słowa jakiejś pięknej powieści na dźwięki, a trochę jakby próbował udźwiękowić kadr z życia pełnego różnorodnych emocji i wrażeń. Jest niezwykle sugestywna, a przy tym nie ma w niej grama efekciarstwa, ani zapędów wirtuozerskich. To w sumie dosyć surowa muzyka o bardzo charakterystycznej subtelnej mocy.
Jeśli ktoś obawia się dźwiękowego „lania wody”, tak często spotykanego w muzyce instrumentalnej, to „Galactiki” może się nie obawiać. Tu jest samo gęste, zero ściemy. Dawno nie słyszałem tak równej i tak konsekwentnie pozbawionej jakichkolwiek mielizn płyty. Wady i słabości? Nie odnotowałem. W tym ramach, jakie założył sobie Lebowski, to dzieło kompletne. Zdecydowanie do słuchania w całości i to najlepiej w opcji „repeat all”. Czy wyróżniłbym jakiś konkretny utwór? Jeśli już bardzo bym musiał, to powiem, że serce szybciej bije przy „Goodbye My Joy” – urokliwej, utrzymanej jakby w „paryskim” klimacie balladzie, w której różnicę robi nadająca smooth-jazzowego posmaku partia flugelhorn Markusa Stockhausena, i przy ostatnim na krążku „The Last King” – nieco ostrzejszym numerze opartym o prosty, ale niezwykle wdzięczny, wpadający w ucho riff gitarowy. Ale zdecydowanie „Galactica” wchodzi najlepiej w całości. Dla fanów wyrafinowanego rocka instrumentalnego, artrocka, muzyki niebanalnej i klimatycznej albo filmowej rzecz obowiązkowa.
Nie będę ukrywał – jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, a wcale nie miałem wielkich oczekiwań. Wręcz przeciwnie – miałem obawy. Rzadko komu udaje się po ośmiu latach wrócić w dobrym stylu. Lebowski wrócił w bardzo dobrym. Cóż, jak widać, zdarza się. Ale to w końcu wyjątkowy zespół. Życzyłbym sobie nie musieć czekać na trzeci album kolejnych ośmiu lat… chociaż, jeśli jest to warunek sine qua non by był równie dobry, to będzie warto poczekać nawet dłużej.