Te młodziaki z wyspy gejzerów swoim albumem "In Flight" nieźle namieszali w wielu prestiżowych podsumowaniach i rankingach najlepszych płyt za ubiegły rok. I to całkiem zasłużenie! Ponieważ to naprawdę kapitalne i niezwykłe wydawnictwo. Magiczne dźwięki wyjęte niczym wprost z przełomu lat 60. i 70., kiedy to królował rock progresywny i psychodeliczny w najszczerszej i najlepszej postaci. Śmiem odważnie stwierdzić, że gdyby ta płyta ukazała się właśnie wówczas, dziś z pewnością należałaby do kanonu gatunku. Czekałem na ten album jak dawno na żaden inny!
Lucy In Blue, bo o nich tu mowa, to kwartet niezwykłych młodych muzyków na co dzień mieszkających w Reykjaviku. Zespół tworzą Steinþór Bjarni Gíslason – gitara i wokal, Arnaldur Ingi Jónsson – instrumenty klawiszowe i śpiew, Matthías Hlífar Mogensen – gitara basowa oraz Kolbeinn Þórsson – perkusja.
O „In Flight” powiedziano i napisano już wiele. Zachwyty i słowa pochwał zawarte są praktycznie w każdej możliwej recenzji, jaką można znaleźć w sieci, oczywiście znajdziecie je także na naszym portalu (tutaj). Ja jednak chciałbym dziś skupić się na początkach grupy i na pierwszym albumie zatytułowanym "niezwykle oryginalnie", jak to często bywa w przypadku młodych debiutujących artystów, czyli dokładnie tak jak nazwa bandu – „Lucy In Blue”. Trafiłem na tą płytę gdzieś na początku 2017 roku niespełna kilka miesięcy od jej oficjalnej premiery, która miała miejsce dokładnie 4 grudnia 2016 roku. Ukazała się ona w formie cyfrowej na platformie Bandcamp oraz w wersji CD wydanej przez sam zespół.
A skoro jesteśmy przy historii, to dodam że grupa powstała w 2013 roku. Już rok później „Lucynki” wzięły udział w festiwalu Músíktilraunir, na którym zajęły 2. miejsce (zwyciężyła wówczas kapela Vio grająca rock alternatywny). Festiwal Músíktilraunir to na Islandii naprawdę bardzo istotna i ważna impreza dla wszelkich młodych zespołów i artystów. W wolnym tłumaczeniu „Islandzkie eksperymenty muzyczne” odbywają się już od 1982 roku. W festiwalu co rok bierze udział od 40 do 50-ciu wykonawców, z których w drodze kilku eliminacyjnych koncertów wyłaniani są uczestnicy wielkiej nocy finałowej. Głównym celem tej zacnej imprezy jest wybranie najbardziej utalentowanych muzyków z Islandii, dając im w nagrodę możliwość uczestnictwa w profesjonalnych sesjach nagraniowych, często również sprzęt, instrumenty oraz oczywiście gratyfikację finansową.
Lucy In Blue, jak doskonale widać, nie zmarnowali tej szansy. W 2015 roku często koncertowali w swojej rodzimej Islandii i pracowali bardzo intensywnie nad swoim muzycznym debiutem. Album składa się z zaledwie 6 kompozycji i ułożony jest w sposób, tak jakby posiadał klamry w postaci dwóch najdłuższych utworów - otwierającego „Senses” (trwającego 10:29) i finalnego „Prickers’s Groove” (12:30). Pomiędzy tymi filarami znajdują się cztery zdecydowanie krótsze, około pięciominutowe utwory. I mając choćby na względzie, stosunkowo małe „stażowe” doświadczenie muzyków, to ich debiut broni się znakomicie! W tych chłopakach jest jakaś dziwna magia i tak szalona siła, że płyta aż kipi od emocji i młodzieńczej energii.
Wszystko zaczyna się bardzo cicho i delikatnie wspomnianym już ponad dziesięciominutowym „floydowym koktajlem”, w którym zmieszano smaki z „Atom Heart Mother”, „Meddle” czy „Obscured by Clouds”. A solówki gitary, jaka pojawia się w okolicach 7. Minuty, nie powstydziłby się sam David Gilmour. Gitara ta wchodzi w kapitalny dialog z klawiszami i sekcją rytmiczną.
Kolejny na płycie, znacznie krótszy „Dazed Petiton”, na początku niewinnie koi uszy dźwiękiem delikatnego fortepianu i wyrazistego wokalu, by po niespełna 2 minutach przejść w prawdziwą rockową burzę, w której odnaleźć można z kolei klimat Camela z pierwszych płyt. To naprawdę niewiarygodne ile zmian tempa i energii „upchali” muzycy z Reykjaviku w tej bez mała sześciominutowej kompozycji.
Trochę ukojenia przynosi kolejny numer, „On The Surface”, najbardziej balladowy na płycie. Praktycznie zawiera on tylko cudowny śpiew Steinþóra przy akompaniamencie fortepianowych nut Arnaldura.
A potem już za sprawą następujących po sobie kolejno „Conflicting Sounds”, „Absent” i szczególnie zamykającego płytę, najdłuższego „Prickers’s Groove”, panowie dają prawdziwy popis swojego talentu, finezji, szalonych zmian tempa, mariażu floydowo – crimsonowego z domieszką doorsowego i purpurowego klimatu.
Ten duch i pierwiastek muzyki progresywno - psychodelicznej najwyższej próby przewija się przez cały album. Ale nie ma tu mowy o żadnym kopiowaniu na siłę czy wykorzystywaniu ogranych pomysłów w bezczelny sposób. Te chłopaki brzmią jakby naprawdę urodzili się i dorastali w tamtej cudownej epoce, a przez te wszystkie lata do dzisiejszych czasów byli zahibernowani na swojej cudownej wyspie. Koniecznie polecam: zobaczcie ich zdjęcia i fotografie. Każdy z nich wygląda niczym kolega szkolny Syda Barretta, Ricka Wrighta, Roberta Frippa, Jima Morrison, Raya Manzarka, Johna Lorda, Petera Bardensa czy Marty’ego Balina z Jefferson Airplane. Z mojej strony również totalny szacunek za ten image. Celowo wymieniłem tych właśnie muzyków, gdyż ich wpływ na debiut „Lucynek” jest niezaprzeczalny.
Ale jeszcze raz podkreślę, ci młodzi Islandczycy nie tworzą bezmyślnych klonów i kopii. Oni mają ten rodzaj muzyki w swoich umysłach, żyłach i sercach. To naprawdę czuć, że ich wrażliwość muzyczna jest szczera i naturalna. Przez praktycznie całą płytę nie sposób wyjść z podziwu, że w głowach tych młodych ludzi, gdzieś na odległej Islandii, urodziły się takie magiczne wizje artystyczne. Aż łezka wzruszenia się w oku kręci.
Analizowanie poszczególnych nagrań z tego, podkreślam, zjawiskowego debiutu, mija się z jakimkolwiek sensem. Tego trzeba po prostu posłuchać, mało tego, tę płytę trzeba koniecznie zapętlić w odtwarzaczu, aby nie stracić ani jednej metafizycznej i bajecznej nuty! Największą siłą Lucy In Blue jest perfekcyjne i totalne wzajemne uzupełnienie się muzyków. Każdy z tej czwórki jest liderem, każdy we wszystkich bez wyjątku utworach ma swoją bardzo ważną rolę do odegrania. Wspierają się w sposób mistrzowski i godny podziwu, a co najważniejsze słychać, że daje im to wielką satysfakcję.
Debiut tych młodziaków jest naprawdę nieprawdopodobny i nadzwyczajny, a talent jaki w nich bez wątpienia drzemie pozwala każdemu słuchaczowi rocka progresywnego czekać, i to z wypiekami na twarzy, na kolejne dzieła.
Nie jest tajemnicą, że Lucy In Blue urzekli mnie od samego początku. Kibicuję im od pierwszej nuty, jaką usłyszałem. Mam wielką nadzieję, że prawdziwa kariera, sława i to co najważniejsze: uznanie i szacunek fanów dopiero przed nami. Ja nie mogłem się oprzeć i zakochałem się w Lucynce w Błękicie od pierwszego wysłuchania, wejrzenia i w sposób wręcz szalony. I cieszę się, że Muzyka tą miłość potrafi odwzajemniać, dawać tak wiele… i nie złamać serca, a dodatkowo być prawdziwym balsamem dla duszy…