Mangala Vallis - Voices

Artur Chachlowski

„Voices” to tegoroczny, czwarty już album w dorobku włoskiego zespołu progresywnego Mangala Vallis. Poprzednie płyty recenzowaliśmy na naszych łamach, więc nasi stali Czytelnicy powinni dobrze znać wcześniejszy dorobek Włochów. Niewtajemniczonym przypomnę, że zespół Mangala Vallis został założony w 1998 roku przez wywodzącego się z legendarnego PFM perkusistę Gigi Cavalli Cocchiego (perkusja), Mirco Consoliniego (gitara i bas) i Enzo Cattiniego (instrumenty klawiszowe). Nazwa zespołu pochodzi od kanionu na Marsie, który pojawia się w powieści „Kula” Michaela Crichtona. Pierwsza płyta „The Book of Dreams” była albumem koncepcyjnym zainspirowanym twórczością Juliusza Verne'a, a gościem specjalnym był na niej jest Bernardo Lanzetti (były wokalista Acqua Fragile i PFM). Na drugiej płycie „Lycanthrope” stał się on już pełnoprawnym członkiem grupy, a honory gościa specjalnego pełnił David Jackson (Van Der Graaf Generator). Album nr 3 – „Microsolco” – ukazał się w 2012 roku. Był naturalną kontynuacją dwóch poprzednich i opowiadał o tym, co miało wydarzyć się 21 grudnia 2012 roku, a więc o teorii, że rzekomo miał to być ostatni dzień ludzkości.

W trakcie kilkunastu lat działalności personalny skład Mangala Vallis zmieniał się dość płynnie, a na najnowszej płycie wykrystalizował się w postaci takiego kwintetu: Roberto Tiranti - śpiew, Gigi Cavalli Cocchi – perkusja, Mirco Consolini – gitary, bas i wokal, Niky Milazzo – gitary oraz Gianfranco Fornaciari - instrumenty klawiszowe. Ten ostatni zastąpił znanego m.in. z Moongarden i Submarine Silence, Cristiano Roversiego.

Nowy album kładzie nieco inne muzyczne akcenty niż poprzednie płyty. Być może to efekt upływającego czasu, być może wpływ fluktuującego składu, a może barwy głosu wokalisty, który chwilami upodabnia się do Teda Leonarda, niemniej dzisiejsza muzyka Mangala Vallis wydaje się nieco prostsza i bardzie przystępna. I nieco bardziej hardrockowa. Jakby idąca w stronę dokonań Spock’s Beard czy Enchant. Co nie zmieniło się na pewno, to to że znów mamy do czynienia z koncept albumem mówiącym tym razem o głosach pochodzących z naszej podświadomości, naszej głowy, naszego serca, naszego umysłu i naszej duszy. O takim wewnętrznym ‘ja’. Nieźle pomysł ten ilustruje czarno-biała okładka, na której kula ziemska, której powierzchnie pokrywają głośniki, umieszczona jest w próżniowej komorze dźwiękowej. Tych głosów, reprezentowanych przez poszczególne utwory, jest siedem. Łącznie trwają one prawie trzy kwadranse, a wypełniająca je muzyka jest tak dobra, że wydaje się, że tych urokliwych dźwięków jest o wiele więcej.

Nie sposób specjalnie wyróżnić któregokolwiek utworu. Wszystkie są dość równe, lecz co najważniejsze – dobre. Jednym bardziej spodoba się otwierający całość „The Center Of Life”, innym łagodnie wypływający z niego delikatny „No Reason”. Kogoś innego zachwyci balladowy (przynajmniej w swojej początkowej części) „Get It While You Can”. A przecież jest jeszcze bardzo dobry „The Voice Inside” czy chyba jeszcze lepszy i lekko oniryczny zarazem „An End To An End”. No i jest też rewelacyjny finał w postaci finałowego nagrania „Sour”.

Muzyka na „Voices” brzmi świetnie, kolejne kompozycje mają bardzo dobre refreny i świetne solówki (bryluje w nich gitarzysta Mirco Consolini). Zespół z lubością stosuje częste zmiany tempa, a oldschoolowe instrumenty sprawiają, że Mangala Vallis przedstawiając swój nowy album pod ocenę wytrawnych fanów klasycznej odmiany progresywnego rocka, po raz kolejny wychodzi z tej konfrontacji obronną ręką.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!