Almond, Marc - Chaos And A Dancing Star

Maciej Lewandowski

Za każdym razem kiedy słyszę ten charakterystyczny głos tego artysty, przychodzą mi do głowy niezliczone ilości „twierdzeń” niczym na lekcji matematyki czy fizyki:

- Marc Almond jest jedynym wokalistą, którego głos w teleturnieju można rozpoznać za pomocą ćwierćnuty.

- Marc Almond śpiewa z taką samą pasją o miłości, jak i o rozstaniu, o życiu i śmierci.

- Marc Almond genialnie wystąpi w podłym, małym klubie dla kilku podpitych gości, jak również w wypełnionej po brzegi melomanami filharmonii.

- Marc Almond swoim repertuarem potrafi tak zaskoczyć, że ten sam słuchacz zatańczy z radości w rytm dyskotekowego rytmu, by za chwilę uronić łezkę wzruszenia przy ckliwym utworze łamiącym serce.

- Marc Almond to diabeł i anioł w jednej osobie.

- Marc Almond niczego nikomu nie musi udowadniać, bo jest Markiem Almondem.

I wierzcie mi, że dzięki tej jego charyzmie mógłbym wypełnić kilka stron podobnymi zdaniami, ale ponieważ trzeba w końcu przejść do recenzji jego nowej płyty, wymienię jeszcze to chyba najważniejsze:

- Marca Almonda albo się kocha, albo nienawidzi !

Rys historyczny dotyczący artysty też muszę pominąć, ponieważ nie starczyłoby na to miejsca, a każdy chętny z łatwością odnajdzie jego biografię i artystyczne osiągnięcia. Ograniczą się tylko do tych bardzo istotnych zdarzeń z ostatniego okresu życia Almonda, które zdecydowanie miały wpływ na jego bieżącą twórczość.

W 2004 roku wokalista miał bardzo poważny wypadek na motocyklu. Spędził ponad miesiąc w śpiączce. Uraz mózgu był na tyle poważny, że Marc był zmuszony nauczyć się śpiewać na nowo przed powrotem na scenę, gdyż wypadek spowodował nawrót jego jąkania z dzieciństwa. Po tym zdarzeniu Almond, bardzo mocno zaangażował się w działalność charytatywną, został m.in. patronem organizacji „Headway” zajmującej się pomocą dla ludzi po przebytych udarach mózgu. W 2018 roku w hołdzie dla jego 40-letniej kariery oraz zasług w dziedzinie kultury i sztuki, został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego, który wręczył mu książę William.

Choć kilka lat temu w wywiadach zarzekał się, że kończy z pisaniem nowych utworów, ale niepokorna natura artysty (na całe szczęście !) nie pozwoliła mu dotrzymać słowa. Od tamtego czasu, wliczając omawiany dzisiaj, wydał 9 albumów (w tym kilka we współpracy z innymi muzycznymi twórcami).

Tytuł jego ostatniego dzieła „Chaos And The Dancing Star” stanowi cytat, parafrazę zaczerpniętą z twórczości Friedricha Nietzschego „Powiadam wam, trzeba mieć chaos w sobie, by narodzić tańczącą gwiazdę”. Pod względem muzycznym jest kontynuacją współpracy Almonda z producentem, kompozytorem i multiinstrumentalistą Chrisem Braidem, zapoczątkowaną niezwykle udanym albumem z 2015 roku pt. „Velvet Trail”. I o ile na wspomnianym poprzedniku Marc z powodzeniem próbował podsumowywać swoją artystyczną drogę i życie, obecnie robi zdecydowany krok do przodu i przestrzega nas przed przemijaniem, a w konsekwencji nieuchronnym finałem w postaci śmierci, wpisując ten scenariusz w obecne czasy pełne „chaosu”. Nie są to jednak mroczne klimaty spod znaku Nicka Cave’a, przy których niebo zasnuwa się ołowianymi chmurami. Dominuje tu raczej kolor szkarłatu i wszechobecny symbol kruka, łączącego świat żywych i umarłych.

Jak mówi sam autor: „chciałem napisać romantyczne, apokaliptyczne piosenki miłosne i zestawić je z fatalną perspektywą naszych czasów, z nutką mistycznego pogaństwa w tle, a jednocześnie beznadziei”.

Materiał na tę płytę Almond zaczął tworzyć już w roku 2017 roku w Los Angeles i jak sam zapowiadał miał to być najbardziej „progresywny” album w jego twórczości. Biorąc pod uwagę dotychczasową twórczość artysty, zapowiedź ta była jednakowoż odważna, jak i zaskakująca.

W konsekwencji mamy do czynienia z muzyką opartą na klasycznym brzmieniu fortepianu, który konsekwentnie przez cały album serwuje nam piękne melodie, jak również z pojawiającą się w szczególnych momentach gitarą brzmiącą - a jakże by inaczej - „progresywnie”.

Ta płyta brzmi jak odnalezione w szufladzie rodziców analogowe „cudeńko”, sprzed wielu, wielu lat, które choć dla zbyt młodych odbiorców może wydawać się zbyt staroświeckie, ale jednocześnie nie sposób nie poddać się jego baśniowej i tajemniczej aurze na pograniczu jawy i snu. Rozsmakują się w niej samotni romantycy, jak i szczęśliwie zakochani we wzajemnych objęciach. Charakterystyczny głos Almonda opowiada nam historie pełne emocji, wspomnień i odniesień do dawnych, tych lepszych czasów, ale i niepewnej przyszłości, w której czeka nas już praktycznie tylko samozagłada. Nieubłagany scenariusz tej naszej rzeczywistości, którego osłodą, a raczej znieczuleniem, może stać się już tylko prawdziwa miłość, lecz czy takowa jeszcze dziś naprawdę istnieje?...

Album otwiera niezwykła wodewilowa ballada „Black Sunrise” z przeszywającym serce wyznaniem uczucia… aż po grób, zwieńczona kapitalną solówką gitary Davida Colquhouna (Rick Wakeman Band, Ozzy Ozborne, Downes Braide Asseciation):

„…Never say goodbye

Kiss me 'til I die

Kiss me 'til I die

Until my life is done

And I'm living in the darkness without sun

And it hurts my eyes

So kiss me 'til I die

'Til I'm dead and done

Kiss me 'til I die

Never asking why

And always close your eyes

And I'm living in the darkness without sun

But I'll never cry

So kiss me 'til I die

Another black sunrise …”

Ponieważ płyta w powstawała w dużej mierze w L.A., Almond nie mógł darować sobie aby nie zaczerpnąć inspiracji i z tego miejsca. I tak oto odzwierciedleniem tego są kolejne na albumie utwory „Hollywood Forever” i „Chevrolet Corvette Strngray”. Tytuł tego pierwszego to spojrzenie na nieśmiertelne życie wielkich gwiazd, nawiązujące do słynnej nekropolii wymienionej z nazwy w tytule. Hollywood Memorial Park to powstały w 1899r. cmentarz, gdzie w przeważającej większości pochowano ludzi z branży rozrywkowej.

Zaraz po tych „amerykańskich” piosenkach, przychodzi czas na wspaniale rozwijający się utwór „Dust”, w którym w końcowej fazie ponowne pojawia się progresywne brzmienie gitary.

Następujący zaraz po nim „Slow Burn Love” był singlem promującym cały album. To najbardziej popowy utwór, zdecydowanie odmienny od reszty. Pełny za to nadziei na znalezienie trwałej miłości, zamiast takiej, która skończy się „zanim mrugniesz oczami”. Uczucia jakie powinno stanowić sens życia człowieka, a niestety stało się jedynie romantycznym rozczarowaniem naszych czasów.

W „Fighting a War” czuć ducha glam rocka w stylu T-Rex z huśtającym tanecznym rytmem Soft Cell – zespołu dzięki któremu na początku lat 80. Marc zyskał międzynarodową sławę.

Poetycka i nastrojowa piosenka „Chery Tree” posiada w sobie pierwiastek Bowiego, kapitalną rozległą melodię podpartą instrumentami perkusyjnymi oraz gitarą akustyczną, a wieńczy ją jakby barokowe zakończenie odegrane na smykach i fortepianie.

„Chaos” to z kolei dynamiczny, tykający rytmem automatu perkusyjnego pop, który najbardziej pasuje do tytułowej „tańczącej gwiazdy”, pojawiającej się również w tekście utworu.

Przemierzając dalej ten wygrzebany z przeszłości „sentymentalny śpiewnik” zagłębiamy się w coraz to bardziej melodyjne i delikatne dźwięki fortepianu okraszone niezwykłym, pełnym uczyć i emocji wokalem Almonda. Z „Dreaming of Sea”, „When The Stars Are Gone” i „Gallio” bije wielka tęsknota za tym co „minęło bezpowrotnie” i rozczarowanie obecnym światem, a nawet rezygnacja, że to wszystko musi się niechybnie skończyć kataklizmem…

To właśnie w tym momencie płyty pustka i samotność człowieka wręcz krzyczy nad swym losem. Przecież zawsze to raźniej w objęciach Jedynego czekać nawet na zgubę… Przecież nie ma bardziej kojącego wszelkie smutki i troski miejsca niż tulące ramiona tej Jedynej…

Finał tego albumu, na który składają się dwa najdłuższe utwory, jest iście majestatyczny. Przedostatni „Lord Of Misrule” ozdobiony jest charakterystycznym, cudownym fletem samego mistrza Iana Andersona, który nadaje klimat całej kompozycji. Brzmi to wszystko jak alternatywna, pogańska pieśń, szczególnie biorąc pod uwagę słowa, w których Almond śpiewa o dramatycznym zderzeniu apokalipsy i świąt. To również najbardziej progresywny utwór na całej płycie, nie tylko za sprawą gościnnego udziału lidera Jethro Tull, ale i z racji fantastycznej gitary, jaka pojawia się w nim w środkowej części.

Wieńczący album „The Crow’s Eyes Have Turned Blue” to kwintesencja mrocznej strony Almonda. Na tle delikatnego teatralnego fortepianu Marc śpiewa jakby pogodził się z faktem, że miłość niestety może zmienić się w popiół w tym chaotycznym, toksycznym i bezlitosnym świecie. Mniej więcej w połowie utworu pojawia się pulsujący syntezator, hipnotyczna perkusja i gitara elektryczna, co w konsekwencji daje nam efekt jakby bohater tej piosenki opisywał swoją utraconą ukochaną z drugiej strony wieczności. To naprawdę przepiękne zakończenie tej magicznej płyty z odgłosem tytułowego kruka na sam finał.

„… My friend, my love

Sometimes I don't have the words

Sometimes they come out around

To the ones that I prefer

Sometimes I don't have the words

Sometimes they come out around

To the ones that I prefer

In another life, in another time

From a different angle, a different lines

We'd be together forever

Drowning in plastic together

Burning in wildfile together

Facing the storm cloud together

Choking on poison together

Toxic erosion together

Wasting our way together

Turning to dust forever, and ever

You're a magpie stealing rings

To you they're silly, shiny things

To be buried and for Gods

Where you buried your sad heart

And all the things you're not

You took them on your way

And you left them to decay

And far away you flew

And your eyes are turning blue

Your eyes, turning blue

Your eyes, are turning blue…”

Almond przez te wszystkie lata swojej artystycznej działalności udowodnił, że jest prawdziwym kameleonem sceny. Zaczynając w Soft Cell stał się jednym z ważniejszych prekursorów synth popu, new romantic i new wave. Kontynuując karierę solo odnajdywał się w różnych odsłonach muzyki, czerpiąc inspiracje w piosenkach Jacquesa Brela (album „Jacques” z 1989r.), muzyki hiszpańskiej („Enchanted”, 1990r.) czy wreszcie rosyjskich romansów („Heart On Snow”, 2000r.) To artysta tak samo charyzmatyczny i posiadający swój rozpoznawalny styl, jak Tom Waits czy wspomniany już Nick Cave. Bard, którego słucha się całym sercem i duszą.

Zdaję sobie również sprawę, że nie wszystkim ten rodzaj wrażliwości może odpowiadać i tak jak napisałem na wstępie, znajdą się zawsze nieprzejednani, którym delikatnie mówiąc będzie bardzo trudno sięgnąć do twórczości Almonda. Ale pomimo to będę gorąco namawiał, aby spróbować i uczynić to najlepiej za pomocą tej pełnej dramaturgii płyty, która stanowi niezwykle spójną całość z przesłaniem o nas samych i o tych pełnych chaosu czasach, w jakich przyszło nam żyć.

Na koniec nie mogę sobie odmówić kolejnego twierdzenia, jakie przychodzi mi do głowy słuchając płyty „Chaos and the Dancing Star”:

- Choć przy muzyce Marca Almonda życie potrafi być cierpkie, to nieuchronna śmierć wydaje się mieć słodki smak…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!