Samotność, smutek, ból czy w końcu śmierć to uczucia tragiczne i straszne. Nikomu ich nie życzymy. Żyjemy tak, przynajmniej staramy się, aby nie dosięgały nas one na co dzień. Niestety los bywa często nieubłagany i te przykre chwile niekiedy nas doświadczają. Wielką sztuką jest wtedy zmierzyć się z ich dramatem i postarać się przez nie przejść. „Łzy oczyszczają człowieka z cierpienia” - tak mówiła kiedyś bardzo bliska mi osoba. I myślę, że tak właśnie jest, że nie powinniśmy się ich wstydzić, że są swego rodzaju katharsis dla duszy i ciała. Takim uwolnieniem od cierpienia zdaje się być właśnie najnowsza płyta amerykańskiej kapeli Stone Temple Pilots zatytułowana „Perdida”.
Choć pochodzą z San Diego w stanie Kalifornia, od początku swojej dzielności byli bardziej kojarzeni z grunge’ową sceną Seattle. Wszystko to za sprawą kapitalnego debiutu „Core” z 1992 r., który zaliczany jest do czołowych osiągnięć gatunku i stawiany na równi z klasycznymi wydawnictwami takich wielkich, jak Nirvana, Pearl Jam, Alice In Chains i Soundgarden. Grunge, który był głosem pokolenia ostatniej dekady ubiegłego stulecia, bardzo szybko pokazał swoje tragiczne oblicze i zebrał czarne żniwa w postaci śmierci liderów większości w/w zespołów. W przypadku Stone Temple Pilots demony dały znać o sobie ze zdwojoną siłą. W 2015 roku wskutek przedawkowania narkotyków odszedł założyciel zespołu i pierwotny wokalista Scott Weiland, a w 2017 roku jego los w wyniku samobójczej śmierci podzielił Chester Bennigton, choć przede wszystkim kojarzony z Linkin Park, to próbował również swoich sił jako następca Weilanda w Stone Temple Pilots.
Nie przez przypadek więc ich ostatni album nosi tytuł „Perdida”, co w języku hiszpańskim oznacza utratę. Płyta ta wydaje się być swoistym muzycznym rozliczeniem z emocjonalną traumą. Zawiera materiał zdecydowanie akustyczny i nie tylko z tego powodu jest on całkowicie odmienny stylowo od dotychczasowych produkcji zespołu.
Album składa się 10 utworów utrzymanych w balladowym stylu. I choć osobiście nie przepadam za wydawnictwami w rodzaju „unplugged”, gdyż niestety bywają one często jednowymiarowe, przez to nużące i przede wszystkim pozbawione dramaturgii, to nowy materiał Stone Temple Pilots jest niezwykle urozmaicony i nie jest typowym „akustykiem”. Muzycy podeszli do tej formy kompozycji niezwykle pomysłowo i wykorzystali całą gamę oryginalnych instrumentów, które stanowią jeden z największych walorów wpływających na cały klimat albumu.
Praktycznie każda kompozycja jest przesycona bardzo refleksyjną, intymną aurą. Choć niekiedy wręcz depresyjna atmosfera, niczym poranna jesienna mgła, unosi się nad muzyką, to zdecydowanie więcej w tym wszystkim mistycznej kontemplacji niż apatii i mrocznego pesymizmu. To piosenki praktycznie płynące z głębi serca, o niesamowitej urodzie, przebogate aranżacyjnie, przez co niezwykle różnorodne.
Całość otwiera lekko w stylu country „Fare Thee Well” piękny lament o stracie, zaśpiewany przez Jeffa Gutta niemal w „kołysankowy sposób”. Kolejny, „Three Wishes”, to bardzo klimatyczny song, z kapitalnym gitarowymi zagrywkami.
Następująca po nich kompozycja, tytułowa „Perdida”, to w moim odczuciu największy klejnot tej kolekcji. Przecudnej urody ballada oparta na brzmieniu charakterystycznej gitary nasuwającej dla wytrawnego słuchacza automatyczne skojarzenia z największymi wirtuozami w tej dziedzinie, ze Steve’em Hackettem na czele. Takie utwory powstają jak jeden na milion, aby pozostać z nami na całe życie. Aby zapisać się jako wspomnienia danej chwili, czasu i miejsca. Podkreślić trzeba pełen wzruszenia tekst, aby kojarzyć go również z Kimś szczególnym dla nas w tym momencie:
Thank you for the memories I'll carry
But time is said to move along
Never been one to do things gracefully
I know, for that, I'm always wrong
Oh, perdida, come and go
Stay with me tonight
But in the morning, please be gone
I know the changes are the ones you seek
I'm lost in circles most the time
As stronger reason gets the best of me
Behind the smile, I'm slowly dying
Oh, perdida, come and go
Stay with me tonight
But in the morning, please be gone
And oh, perdida visits me
I'll meet…
Kolejny rozmarzony utwór, „I Didn’t Know the Time”, jest cały okraszony bajkowym, delikatnym brzmieniem fletu w wykonaniu Adianne Byrne. Brzmi on momentami tak cudnie, że aż z sentymentu zatęskniłem za pierwszymi płytami naszego rodzimego Quidam i fletem Jacka Zasady. A sam finał - cudeńko!
W „Years” niezwykła barwa wokalu Roberta DeLeo i klawiszowy podkład we wstępie przypominają dokonania… Alana Parsonsa z okresu płyty „Time”. Powolnie i pięknie snuje się ta piosenka, aby w końcowej swojej fazie uraczyć nas dodatkowo dźwiękami saksofonu altowego.
„She’s My Queen” zaskakuje z kolei indyjskim klimatem, pulsującym basem, brzmieniem Marxophonu (rodzaj cytry bezprogowej) i krótkimi, ale wykonanymi z wielką pasją dźwiękami fletu.
W „Miles Away” melodia i wykorzystanie klezmersko brzmiących skrzypiec, znowu podnoszą aurę wspomnień, marzeń i tęsknoty na poziom tak wysoki, że serce bije jeszcze mocniej, a łzy zaczynają swoją powolną, aczkolwiek systematyczną „wędrówkę” po policzkach… To kolejna niezwykle przejmująca chwila tej płyty. „You Found Yourself While Losing Your I” odrobinę studzi tą atmosferę wzruszenia. To typowy akustyk z wiodącą rolą gitary, zagrany według klasycznych zasad stylu.
Wprowadzeniem do finału jest trwająca niespełna dwie minuty instrumentalna miniatura „I Once Sat at Your Table”, po której następuję wieńczący tą niezwykłą płytę najdłuższy utwór, trwający sześć i pół minuty „Sunburst”. Cudownie rozwijająca się puenta, nie boję się użyć tego porównania, mająca w sobie coś z twórczości Stevena Wilsona. Pełna dramaturgii i oparta na aranżacyjnym wykorzystaniu wszelkich instrumentów na najwyższym poziomie, aż do klasycznie brzmiącego finału.
Ten niezwykły album dobitnie udowadnia jedną z najważniejszych prawd, że muzyki nigdy nie można generalizować, nie można jej szufladkować i bezmyślnie przyczepiać stylistycznych łatek. Prawdziwa, szczera muzyka jest i zawsze pozostanie sztuką, która jest wyrazem bieżących odczuć artysty. W związku z tym przybiera wielobarwne odcienie emocji, które za pomocą dźwięków dają nam możliwość odczuwania tej cudownej wrażliwości. Nasze życie pisze najbardziej nieprzewidywalne scenariusze, w których radość i szczęście przeplatają się z bólem i tragedią. Umiejętność radzenia sobie z nimi jest prawdziwą sztuką. Nie każdy to potrafi i wcale nie jest to oznaką naszej słabości, a raczej staje się to efektem naszego totalnego zagubienia wynikającego z braku zrozumienia czy okrutnej samotności.
Album „Perdida” udowadnia, że nawet trauma może być najlepszą inspiracją, że odpowiednio duchowo przeżyty rachunek sumienia, tak jak łzy, oczyszcza i daje ukojenie. To naprawdę wielka umiejętność, by umieć znaleźć takie artystyczne rozwiązanie i jeszcze wybrnąć z niego w tak cudownie wysublimowany sposób.
Choć zdaję sobie sprawę, że znajdą się dotychczasowi, nieprzejednani fani, którzy dzięki tej płycie wykreślą nazwę Stone Temple Pilots z listy swoich ulubionych zespołów, to mimo to mocno wierzę, że w dużej mierze przybędzie im zwolenników, którzy docenią szczerość i artyzm tej pełnej emocji, niezwykle zaskakującej płyty, której mottem przewodnim może stać się powiedzenie, że śmierć jest najlepszą nauczycielką życia.
Ps. Choć cierpienie i ból potrafią być naprawdę twórcze, to mimo wszystko nie stają się pełnym ukojeniem. I nigdy nim nie będą. Prawdziwa tęsknota za Kimś, kogo kochamy pozostaje w nas na zawsze…
…