Australijską grupę Anubis przedstawialiśmy na naszych małoleksykonowych łamach na samym początku jej działalności (recenzje płyt „230503” z 2009 roku i „A Tower Of Silence” z 2011 roku można znaleźć w zakładce Recenzje). Na początku marca br. ukazał się nowy, szósty już w dorobku Anubis album studyjny zatytułowany „Homeless”.
Nie ukrywam, że mam spory problem z tą płytą. Bo o ile Anubis brzmi na niej znajomo i gra w typowy dla siebie, rzekłbym elegancki, sposób (sporą zasługą jest w tym stylowa gra całego sekstetu instrumentalistów oraz charakterystyczny wokal Roberta Jamesa Mouldinga), to dziewięć wypełniających ją utworów to w przeważającej mierze wchodzące jednym a wypadające drugim uchem zwykłe rockowe piosenki. Tak, piosenki, gdyż na płycie „Homeless” w muzyce Anubis zaginął gdzieś duch epickości i pierwiastek ‘progresywności’. Brzmienie i konstrukcja poszczególnych utworów uległy uproszczeniu, moim zdaniem często wręcz zbytniemu, gdyż w efekcie sporo na tej płycie miałkości i bezbarwności. Stąd, nie ukrywam, moje niemałe rozczarowanie tym albumem.
Pewnie gdyby płytę tę firmował jakiś debiutujący zespół, moja opinia nie byłaby aż tak druzgocąca. Tymczasem, jako że wcześniej Australijczycy niejednokrotnie pokazywali, że tkwi w nich spory potencjał, a swoimi stylowymi produkcjami z powodzeniem zachwycali progrockowych fanów pod każdą szerokością geograficzną, to nowej płyty nie mogę nazwać inaczej jak regresem. Nawet wielokrotny odsłuch nie za bardzo pomaga temu albumowi. Co z tego, że po pewnym czasie zapadły mi w głowie fajne melodyjne motywy utworu „White Ashes”, że odkryłem że w „The Tables Have Turned” czai się jakiś mały pierwiastek przebojowości, że „Home” to całkiem niezły singiel, a „In Shadows” okazała się całkiem przyjemną oniryczną balladą, skoro po wybrzmieniu ostatnich dźwięków wcale nie ma się poczucia jakiegoś szczególnego muzycznego zaintrygowania, ani też nie odczuwa się konieczności powrotu do któregokolwiek fragmentu tego wydawnictwa?
I nawet jeżeli ktoś jest oddanym czy wręcz bezkrytycznym fanem melodyjnego rockowego grania i ma w sobie ogromną dozę cierpliwości, to nie sądzę, by znalazł w sobie tyle determinacji, by regularnie maglować płytę „Homeless” od pierwszego do ostatniego dźwięku…