Były frontman czołowej formacji amerykańskiego rocka – grupy Styx - Dennis DeYoung powrócił ze swoim szóstym autorskim albumem solowym zatytułowanym „26 East: Volume 1”. Skąd te cyferki w tytule?
„26 East” to adres w Roseland na południowych przedmieściach Chicago, pod którym DeYoung urodził się w 1947 roku, a potem dorastał. To tam, w piwnicy jego domu, w 1962 roku, powstał zespół Styx. Po drugiej stronie ulicy mieszkali bracia bliźniacy Panozzo, John i Chuck, którzy wraz z DeYoungiem powołali do życia zespół, który później stał się legendą amerykańskiej sceny rockowej lat 70.
Okładka przedstawia trzy lokomotywy podróżujące w przestrzeni. Reprezentują one wspomnianych trzech członków-założycieli grupy symbolicznie opuszczających swoje miasto w podróż do gwiazd.
A dlaczego „Volume 1”? Oddajmy głos Dennisowi: „Mijają lata i chciałem, by był to mój ostatni album. Napisałem tak dużo piosenek, że szef Frontiers Records, Serafino Perugino, zaproponował podzielenie tego materiału na dwa albumy zamiast jednego. Oddaję więc wam w ręce Tom 1, co według mnie może zabrzmieć trochę pretensjonalnie, ale marketingowcy chcieli, żeby wszyscy wiedzieli, że będą dwa tomy, a nie jeden”.
Tych nowych utworów zmieściło się na niniejszej płycie dziesięć. Album rozpoczyna się od „East Of Midnight” – nagrania, które gdyby w latach 70. lub 80. znalazło się na którejkolwiek płycie Styxu, stałoby się jej prawdziwą ozdobą, a być może nawet poszybowałoby wysoko w zestawieniach najlepiej sprzedających się singli. Ma w sobie moc i patos starych hitów Styxu i, boję się to powiedzieć, żeby nikogo nie zniechęcić do słuchania reszty płyty, jest zdecydowanie najlepszym utworem na tym albumie. No, może dorównuje mu, lecz w nieco innej, balladowej lidze, słodka, lecz wcale nie cukierkowa, piosenka „You My Love”. To moje dwa ulubione fragmenty tego wydawnictwa.
Jednym ze szczególnych momentów na płycie „26 East” jest utwór - hołd dla muzycznych idoli DeYounga, grupy The Beatles. Do nagrania „To The Good Old Days” Dennis DeYoung zaprosił syna Johna Lennona, Juliana, i obaj zaprezentowali ładną, choć nieco łzawą, przesyconą nutką nostalgii, balladę.
No i jest jeszcze jeden ważny moment tej płyty. Rzekłbym, symboliczny. Bo traktuję go jako pierwsze oficjalne pożegnanie tego artysty z fanami. To umieszczony na samym końcu temat „A.D. 2020” – ewidentne nawiązanie do czasów płyty „Paradise Theater”. Ta sama melodia, tylko, że tekst współczesny, jakby bardziej nostalgiczny. I zakończony zdaniem „Welcome to paradise”… To prawdziwa wisienka na torcie w postaci przesympatycznego zakończenia tej udanej płyty Dennisa DeYounga. Płyty, która nie przełamuje barier, nie goni w piętkę w poszukiwaniu nowoczesności za wszelką cenę, a bazując na starych sprawdzonych wzorcach ma w sobie wystarczająco dużo potencjału, by zadowolić wszystkich fanów starej, dobrej muzyki grupy Styx. Posiada dramaturgię, podniosłe melodie i pompatyczne aranżacje oraz w ogóle ma w sobie trudne do opisania poczucie kończącej się pewnej ery. Lecz co ważne, po wielokrotnym wysłuchaniu tego materiału zapewniam, że 73-letni Dennis DeYoung u schyłku swojej kariery znajduje się w rewelacyjnej formie.
I być może dlatego, że w Styxie nie ma go już od ponad dwóch dekad, a niniejsza płyta jest jego pierwszym zbiorem nowych piosenek od ponad 10 lat, to słucham tych nowych utworów z ogromnym rozrzewnieniem, z przyjemnością nie mniejszą, niźli gdyby był to krążek firmowany przez jego macierzystą formację. Łezka się w oku kręci, choć podkreślam: ten album ma wartość większą niż tylko sentymentalną.
Nie mogę się już doczekać wydania płyty „26 East: Volume 2”, lecz na razie sam nie wiem kiedy przewidziana jest jej premiera. I choć znów nie będę oczekiwać żadnego muzycznego czy stylistycznego przełomu, to moje nadzieje na kolejną porcję fantastycznych rockowych piosenek DeYounga są ogromne.