Działający gdzieś na obrzeżach progresywnego rocka amerykański zespół Zip Tang przypomina się płytą „Cold Coming”. To już szósty album w jego dorobku (poprzedni, „Private Shangri-La” z 2015 roku, a także poprzednie, były obszernie przestawiane na łamach MLWZ).
Zip Tang działa aktualnie w trzyosobowym składzie: Perry Merritt (śpiew, gitary, instrumenty klawiszowe), Fred Faller (perkusja) oraz Andrew Bunk (bass), który jest nowym człowiekiem na pokładzie. Na saksofonach wspomaga ich były wieloletni członek zespołu Marcus Padgett. A saksofon odgrywa bardzo ważną rolę w kompozycjach wypełniających program nowej płyty. Tych nowych utworów jest w sumie dziesięć i układają się one w koncepcyjną całość opowiadającą historię pewnej dziewczyny o imieniu Marie. Urodzona w Chicago, porzucona przez samotną matkę, która nie mogła, czy właściwie nie chciała jej wychowywać. Osierocona zostaje adoptowana przez rodzinę Johnsonów i w nowym środowisku zostaje wykorzystywana, uzależnia się od narkotyków, wreszcie zostaje sama i żyje w zapomnieniu. Choć poszczególne utwory nie tworzą linearnej historii, to cała opowieść układa się w tyleż smutną i dramatyczną, co logiczną – nie tylko literacko, ale i muzycznie – całość.
Na „Cold Coming” zespół Zip Tang sprawnie porusza się po jazzrockowych terytoriach, często przybliżając się stylistycznie do stylu Karmazynowego Króla, grupy Rush czy też niektórych produkcji Franka Zappy. Sporo w tej muzyce zawiłości i nieoczywistości, ale prócz licznych mocno pokręconych fragmentów znajdziemy na tym krążku także bardziej melodyjne, a nawet akustyczne kawałki. „Sorry”, "Moonwatcher” czy zdecydowanie najlepszy w tym zestawie „Stars Sing” – to najlepsze przykłady muzycznej wrażliwości zespołu kierowanego przez Perry Merritta.