Mylène Farmer jest znana. Stwierdzić tak, to mało, a zwłaszcza we Francji, gdzie rudowłosa piosenkarka dorobiła się (w zasłużony sposób) statusu megagwiazdy, a jej wkład w promocję języka francuskiego jest ogromny i niepodważalny. Odkąd natknąłem się na Mylène Farmer (właściwie Mylène Jeanne Gautier) podczas przypadkowego, nocnego odsłuchu jej występu z Bercy (energetyczna płyta "Live à Bercy" z 1997 roku) w ramach koncertowej nocy Radia Katowice (o drugiej godzinie w nocy!) wiedziałem, że ten niepowtarzalny głos zapamiętam na dłużej, bez względu na niewątpliwie mocno komercyjną stronę działalności piosenkarki. Obserwując dzisiaj poczynania Kanadyjki zaskakuje mnie to, w jak zręczny sposób pani ta potrafi odciąć się od ogromnej popularności we Francji i nieco mniejszej, na świecie. Artystka udziela bardzo mało wywiadów, a większość faktów z jej życia zmyślanych jest przez dziennikarzy. We Francji powstają nawet czasopisma poświęcone tylko jej osobie, a zdobycie miejsca pod sceną podczas jej koncertu wiąże się z wynajęciem helikoptera do transportu w upragnione miejsce podczas wydarzenia lub biwakowaniem przed bramą wejściową tydzień przed.
Mylène Farmer jest niezwykłą postacią sceny muzyki popularnej. Stworzyła swój własny sentymentalny i smutny świat rozumiany chyba tylko przez jej nadwornego kompozytora Laurenta Boutonnata, który pomógł jej w muzycznym urzeczywistnieniu artystycznych wizji. W latach osiemdziesiątych piosenkarka wydała kilka chwytliwych utworów takich jak "Tristana", "Plus grandir", "Sans logique" czy mój ulubiony, niezwykły i poetycki "À quoi je sers...”. Artystka w sprytny i często skandaliczny sposób przemycała do swojej twórczości tematy historyczne, obyczajowe i religijne. Liczne wątki literackie w jej piosenkach sprawiają, że to o czym śpiewa, nie jest takie płytkie jak się wydaje. Jej koncerty zawsze były mistycznymi, teatralno-baletowymi przedstawieniami. Zainteresowanych tym okresem odsyłam do zapoznania się z albumem “En Concert” z 1989 roku. W latach dziewięćdziesiątych kariera Mylene eksplodowała i artystka poszła niestety w stronę dyskotekowych rytmów i bombastycznych koncertów. We Francji stała się ikoną, a jej delikatny sopran wyparty został przez skandalizującą powierzchowność.
Pod koniec lat 90. artystka wyraźnie wcisnęła hamulec, co słychać na jej płycie z 1999 roku o tytule “Innamoramento”, gdzie Mylène znowu zaczęła sobie przypominać jak powinna śpiewać. Rok 2005 przyniósł kolejny jej album zatytułowany “Avant que l'ombre”, który był w mojej opinii wyczekanym prezentem dla wszystkich (w tym mnie…), liczących na niezremiksowaną wersję Rudowłosej. Nastąpiła drastycznie akustyczna zmiana. Piosenkarka wyszalała się, osiągnęła szczyty list przebojów, dojrzała i... strzeliła sobie komercyjnego samobója. Single z omawianego tutaj albumu windowane były na listach przebojów raczej przez całe rzesze oddanych jej na zabój fanów. Chociaż, może lepiej powiedzieć, że Mylène może teraz nagrywać to na co ma ochotę. I nagrała piękną, w większości spokojną płytę, z taką Mylène Farmer jaką chciałbym słuchać w nieskończoność. Chwila oddechu była artystce najwyraźniej potrzebna. “Farmerka” nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wetknęła tu i ówdzie krzykliwych, żeby nie powiedzieć wulgarnych utworów typu “Fuck Them All” czy “Porno Graphique”, które brudzą obraz tej płyty. Nie wiem po co ona to robi. Być może wynika to z jakiejś obsesji na punkcie seksualności i cielesności. Gdyby usunąć z płyty jakieś pięć utworów to byłoby bezbłędnie. Tak niestety nie jest.
Mylène na szczęście świadoma jest piękna i ukrytego potencjału swojego głosu, co udowadnia w innych piosenkach na tym albumie. Na jej śpiew nie nałożono zbyt wielu efektów, co sprawiło, że głos “Farmerki” brzmi jak lekarstwo. Płyta zaczyna się leniwie, od utworu tytułowego, który brzmieniowo przypomina rejony Massive Attack. Wokalistka kołysze swoim głosem. Subtelność tego początku zostaje zabita niestety przez wspomniany wcześniej “Fuck Them All”. Potem następuje mój osobisty faworyt całej płyty, czyli "Dans les rues de Londres". Lirycznie odnosi się do pisarki Virginii Woolf i listu jaki napisała do męża przed samobójstwem. Mylène czaruje swoim głosem i nadaje całości utworu nienachalną przebojowość. Następny jest “Q.I.”. Niezwykle zmysłowa piosenka, chyba najbardziej seksowna w całej jej karierze. Mylène śpiewa w niej momentami jakby była podczas seksualnego uniesienia. „Redonne-moi” jest pierwszą balladą z krwi i kości na tym albumie. Orkiestra i francuska “chrypka” Mylène. Wiele jest na tym albumie podobnych utworów. Tej charakterystycznej, francuskiej chrypki jest na albumie pod dostatkiem. Odnosi się wrażenie jakby Mylène szeptała do ucha większość słów. Dlatego płytę tę można traktować bardzo osobiście. Zniewalający jest "Tous ces combats", trochę gorszy "Ange, parle-moi", eteryczny, nieziemsko zaśpiewany "J'attends" czy delikatny, ulotny "Et Pourtant...". Momentami Mylène naprawdę się postarała i skupiła na wydobyciu ze swego głosu tego co najpiękniejsze. Tak jak gdy stoi na scenie, zamyka oczy i nuci swoje smutne opowieści. Muzycy wykonali co do nich należało, zagrali swoje, stali się anonimowi. Na dalszy plan zeszły oszczędne aranżacje. Na szczęście niewiele jest na tej płycie stylu Techno-Mylène.
Płyta jest niezwykle kobieca i łagodna. Szata graficzna utrzymana w lekko prowokacyjnym, intymnym stylu, pachnącym ulubionymi perfumami Mylène. Na okładce piosenkarka ubrana jest jak na pogrzeb, lub jakby, o zgrozo, sama miała zostać złożona do trumny. Ciekawe. W przeszłości piosenkarka wielokrotnie odwoływała się do tematów związanych ze śmiercią. Może i tutaj jest jakaś symbolika? Muzycznie płyta jest nierówna, z winy powtykanych tu i ówdzie wulgarnych "odjazdów". Trzeba powiedzieć sobie szczerze, że większość nagrań w dyskografii piosenkarki nie nadaje się do jakichś poważniejszych recenzji. Problem z Mylene Farmer polega na tym, że artystka balansuje ciągle na granicy świata komercji i ambitnego stylu śpiewania mającego swe korzenie w klasycznym, francuskim chanson. Artystka chyba tęskni za stylem retro, ale nie jest w stanie uciec od dyskoteki. Szkoda. W przeciwieństwie jednak do większości współczesnych gwiazd muzyki pop jest autentyczna w swej wrażliwości, za co jest kochana i rozpoznawalna.
Chciałbym zwrócić uwagę na "Avant que l'ombre", ze względu na to, że płyta jest chyba najbardziej dojrzała ze wszystkich, jakie artystka dotychczas nagrała. Polecam słuchać jej przez słuchawki, bo wtedy głos Kanadyjki najlepiej dociera do serca. Kto zna, nie lubi Mylène Farmer i uważa, że Rudowłosa jest "popeliną" i maszynką do zarabiania pieniędzy, to pewnie po tej płycie zdania nie zmieni. Ja znalazłem klucz do jej twórczości i staram się nie oglądać jej scenicznych "wygibasów" i skupić się na jej niezwykłym głosie. Osobiście, liczę na to, że wokalistka nagra jeszcze jakiś album w stylu "Avant que l'ombre" i pokaże swoją klasę, tak jak co nieco udowodniła na tym krążku. Na pewno wspaniale byłoby usłyszeć jej śpiew w akompaniamencie tylko pianina lub orkiestry. Może sama Mylène wpadnie w końcu na pomysł nagrania takiej płyty? Czas skakania po scenie powoli dla niej przemija, tak więc, wszystko jest możliwe. Jak to w przypadku takiej kobiety, jak Mylène Farmer.