Pozycja nr 21 w studyjnej dyskografii Deep Purple. Niewiele ponad 3 lata temu pisząc recenzję poprzedniego albumu „Infinite” zastanawiałem się czy będzie to ostatnia recenzja premierowego materiału Deep Purple, mając gdzieś tam iskrzącą się nadzieję, że to jeszcze nie koniec. I nadzieja nie umarła ostatnia.
Co więcej, z obecnych wywiadów wyłania się obraz, że zespół jest obecnie jeszcze dalszy od decyzji o zakończeniu kariery niż miało to miejsce trzy lata temu. Oczywiście wiek oraz sytuacja epidemiologiczna, która uderzyła w sektor koncertowy jak w mało który, czynią sytuację tak dalece nieprzewidywalną, że robienie jakichkolwiek prognoz jest nie na miejscu, ale wydaje się, że płyta „Whoosh!” wcale nie musi oznaczać purpurowego pożegnania.
Płyta miała dość burzliwy proces wydawniczy. Nagrana jeszcze w 2019r. miała zostać wydana na wiosnę 2020 jednak pandemia Covid-19 spowodowała, że i tak opóźniona pierwotna data premiery 12 czerwca została ostatecznie przełożona na 7 sierpnia.
Po bardzo udanej płycie „Infinite” wiązałem z „Whoosh!” spore nadzieje podkręcane długim oczekiwaniem. Tak duże, że gdy pierwszy raz, gdzieś w okolicach kwietnia 2020 r., usłyszałem 30-sekundowe fragmenty utworów przez 2 dni leczyłem depresję. Co to niby miało być? Gdzie te fantastyczne riffy, gdzie melodie, wszystko wydawało się być bliższe solowym albumom Gillana i to tym o łagodniejszym obliczu.
Pierwszy singiel „Throw My Bones” też odchorowałem uznając nawet za najgorszy utwór otwierający album Deep Purple w historii. Faktycznie trochę się myliłem, bo zapomniałem, że nie znosiłem też „Ted the Mechanic” z „Purpendicular” (z perspektywy czasu zdążyłem się przeprosić z „Throw My Bones”).
Później ukazał się „Man Alive” i moja nadwerężona wiara w nowy album Deep Purple została trochę przywrócona. Kolejne utwory „Power of the Moon” oraz „Nothing At All” tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że będzie inaczej niż dotychczas, ale niekoniecznie gorzej. Znając już cztery utwory trochę obawiałem się, że frajda z wysłuchania całego albumu może być mniejsza, na szczęście pozostałe kawałki miały wciąż sporo do zaoferowania, dużo więcej niż sugerowałyby 30-sekundowe fragmenty.
Deep Purple nagrało bowiem bardzo dobry, równy i spójny album. Album pełen przeciwieństw, ponieważ z jednej strony to najmniej hardrockowy album w swojej historii (nie licząc 3 pierwszych płyt) z drugiej - jest to jeszcze całkiem energetyczna muzyka, która swoją intensywnością nie odstaje od bardziej rockowych poprzedników.
Biorąc pod uwagę, że „Whoosh!” zostało nagrane dokładnie w tym samym studio co poprzednie dwie płyty i z tym samym producentem, zachowana została ciągłość i tożsamość brzmienia znana z poprzednich albumów. Nie można pomylić tego stylu z jakimkolwiek innym zespołem. Co nie znaczy jednak, że mamy do czynienia z powtórką z rozrywki, to znaczy miejscami mamy, ale ogólnie udaje się zespołowi unikać zbyt silnych zapożyczeń, a jednocześnie jest sporo wycieczek w nowe rejony, w które zespół rzadko dotychczas zaglądał.
Album jest wypadkową wielu stylistyk, które często przenikają się w ramach poszczególnych utworów o zmiennej dynamice i bogatej aranżacji utrudniając ich łatwą kategoryzację. W tym kontekście przypomina on swoją eklektycznością pierwsze trzy płyty Deep Purple. Mamy sporo rock&rolla bluesa, funky, soul & gospel, brzmień orkiestrowych, baroku, jazzu czy rocka progresywnego. No właśnie, nie ma w tym wyliczeniu ani hard rocka ani heavy metalu.
Wyobrażam sobie, że to co dla mnie jest zaletą płyty dla części fanów mocnego uderzenia może być akurat wadą i to nie mówię tutaj nawet o kategorii fanów spod znaku „bez Blackmore’a nie ma Deep Purple”, bo tych po 25 latach to nic już nie zdoła przekonać. Fani klasycznego stylu Deep Purple opartego na riffowym graniu mogą się czuć tą płytą zawiedzeni. W zasadzie nie ma na niej utworów opartych o szybkie gitarowe riffy. Wyjątkiem jest utwór „No Need to Shout” oparty o zapożyczony riff z utworu „Stormbringer”, który późnej wykorzystany był również w utworze „Slow Down Sister” z płyty „Slaves And Masters”. Połączenie riffu „Stormbringera” z podkładem i aranżacją silnie zbliżoną do „One Night In Vegas” z poprzedniej płyty wraz z intro wykorzystującym pierwszy akord „Perfect Strangers” daje na tyle wtórną mieszankę, że utwór balansuje niebezpiecznie na granicy autoplagiatu. I nawet kobiece chórki w refrenie tego wrażenia nie zmieniają.
Szczęśliwie pozostałe utwory wypadają lepiej. Po prostu ten album jest trochę inny, na swój sposób łagodniejszy, bardziej melancholijny i refleksyjny. Wiek muzyków zapewne również gra w tym swoją rolę. Utwory są w większości krótkie, często nawet zbyt krótkie, co jest niestety moim zarzutem do pana producenta, i trwają z reguły około trzy i pół minuty. Ale trzeba przyznać, że dzięki temu nie ma czasu na nudę.
Krótkie czasówki spowodowały, że nie ma tu długich wstępów czy samodzielnie grających riffów. I właśnie usunięcie riffów jako samodzielnych części utworów jest w pewnym sensie dominantą stylu płyty. Riffy, które się pojawiają, zazwyczaj od razu są podkładem pod część wokalną lub solową.
Kolejnym elementem wyróżniającym „Whoosh!” jest bardzo solidne opracowanie refrenów, które mają fajną melodykę i dobrze się nucą i to w dobrym tego słowa znaczeniu. W refrenach śpiew Gillana został wzmocniony chórkami zarówno męskimi Glovera i Ezrina, jak i kobiecymi o soulowym charakterze w takiej dawce, która ostatni raz występowała na płytach Deep Purple w składzie z Coverdale’em i Hughesem. Daje to fajny, świeży efekt. O ile na poprzedniej płycie na głos Gillana często nakładane były rozmaite efekty, tym razem zostało to ograniczone w zasadzie do jednego utworu - zwrotki „Power of the Moon”, która przez to przypomina trochę utwór „Vincent Price”.
Głównym atutem Boba Ezrina, jako producenta, jest sposób w jaki potrafi on prowadzić głos Gillana, który brzmi mocno i bardzo przekonująco. O ile na płycie „Now What!?” to zwrotki były często mocniejsze niż refreny, to na „Whoosh!” jest odwrotnie - to refreny przyciągają, a czasami zwrotki mogłyby być bardziej urozmaicone, tzn. Gillanowi zdarza się zbyt łatwo sięgać do swoich sprawdzonych rockandrollowych patentów.
Jednak to Gillan i jego wokal są najmocniejszą stroną tego albumu. Gillan operuje głównie w bezpiecznych dla siebie średnich rejestrach, ale dzięki temu w jego śpiewie nie słychać wysiłku, ani wymuszonej agresji. Jest to pierwsza płyta Deep Purple, na której nie ma żadnego wrzasku Gillana. Jakkolwiek wokalista często powtarza w wywiadach, że Deep Purple jest w zasadzie zespołem instrumentalnym, w którym głos jest wyłącznie dodatkowym instrumentem, to w przypadku najnowszego dzieła Deep Purple praca instrumentów jest mocno podporządkowana wokalowi i w zasadzie tylko podczas solówek reszta może się wykazać. Nie jest tajemnicą, że 75-letni wokalista ma kłopoty z wysokimi rejestrami. Tym niemniej barwa głosu, intonacja, czy zdolność do budowania melodii, napięcia czy emocjonalnego przekazu pozostają bez zmian.
Na wyróżnienie zasługuje za to praca sekcji rytmicznej. Paice i Glover tworzą bardzo silny i dynamiczny fundament w znacznym stopniu odpowiadający za dynamikę płyty. Ich gra wydaje się być nawet gęstsza niż na poprzednich albumach.
Don Airey i Steve Morse mają jednocześnie sporo miejsca na partie solowe. Przy czym jest to bardziej płyta Dona Aireya niż Morse’a. Co więcej, fani gitarowego i ostrego grania mogą być zawiedzeni, ponieważ gitara Steve’a Morse’a jest trochę schowana i rozmyta. Bob Ezrin cywilizuje grę Morse’a, który często w wywiadach pomiędzy wierszami narzeka, że Ezrin daje mu największy wycisk w studio ograniczając najbardziej schematyczne i charakterystyczne dla jego stylu zagrywki, skupia się bardziej na melodyce niż technice. Pomimo tego jest na tej płycie kilka partii solowych w których Ezrin Morse’owi odpuścił i dał mu poszaleć. Tym niemniej współpraca gitar i klawiszy, szczególnie w częściach rytmicznych, jest wzorcowa i przekłada się na bardzo spójne i mięsiste brzmienie całości.
„Whoosh!” to dowód, że można zrobić świetny album bez wiekopomnych riffów, nawet bez świetnych pomysłów, siłę czerpiąc z różnorodności, swobody improwizacji, świetnego warsztatu i muzykalności.
Na uwagę zasługuje też strona tekstowa albumu. Gillan porusza ważne społecznie kwestie i celnie komentuje chorą rzeczywistość, które w świetle wydarzeń ostatniego roku zabrzmiały niemalże profetycznie.
Płytę otwiera „Throw My Bones” - połączenie funkujacego riffu i orkiestrowych klawiszy daje tylko podbudowę dla śpiewu Gillana, choć szkoda, że utwór nie został mocniej rozwinięty. Historia tego utworu sięga czasów sesji do poprzedniego krążka „Infinite”.
„Drop the Weapon” - niby bezsensownie eklektyczny początek z graniem a’la AC/DC oraz kawalkadą Hammonda przeradza się w dość szybki rockandrollowo funkujący kawałek. Wokalnie Gillan trochę lokuje się niebezpiecznie blisko swoich solowych dokonań, do momentu gdy po tytułowym refrenie pojawiają się słowa „no sound of silence just street of violence”. To po prostu purpurowy absolut w czystej postaci. Mój ulubiony fragment płyty. Pojawia się on ponownie po solówkach i gdy chciałoby się aby on trwał wiecznie, utwór kończy się nagle. Kawałek ten też pochodzi z sesji do „Infinite”. Zawsze zastanawiałem się dlaczego końcówka „Infinite” musiała się ratować beznadziejnym coverem The Doors? Teraz znamy odpowiedź, choć fragment, który wywołuje u mnie stan euforii został dodany później.
„We Are All the Same In the Dark” to kolejny funkujący krótki utwór z ciekawym Gillanem i Steve’em Morse’em „męczącym” się z zupełnie nietypową dla niego solówką.
„Nothing At All” - bluesowy barok z melancholijnym śpiewem Gillana. Nie jest to ballada – (nie ma na „Whoosh!” klasycznej ballady, tak jak i nie ma klasycznie szybkiej kompozycji), ale może on w tym kontekście pełnić rolę ballady. Solo Dona Aireya podbite Bachem to czysta poezja.
„No Need to Shout” - dla mnie najmniej przekonujący kawałek. Nie jest zły, zarówno na „Infinite”, jak i „Now What?!” były gorsze, ale i tak mnie najmniej przekonuje.
„Step By Step” - jak posłuchałem po raz pierwszy fragmentów albumu był to jedyny utwór który zwracał moją uwagę. Kandydat do najlepszego i najbardziej oryginalnego kawałka płyty. Niestety potencjał pozostał niewykorzystany i utwór kończy się po trzech i pół minutach, a mógłby spokojnie trwać dwa razy dłużej. Świetny Gillan, świetna sekcja, progresywny, dziwny riff cywilizowany przystępną pracą sekcji i pokręcone solówki.
„What the What” - barowy rock&roll, który w zasadzie nie powinien mieć wstępu na płytę Deep Purple, ma jednak w sobie tyle energii i uroku, że im to odpuszczam.
„Long Way Round” to kolejny dziwny improwizowany utwór - najdłuższy na płycie, wydaje się być trochę aranżacyjnie odpuszczony w stosunku do pozostałych. Jedyny utwór, który ma bezpośrednie nawiązania do historii Mk2 i rytmicznie może przypominać trochę „Hard Loving Man” (solówka Morse’a jest żywcem wyjęta z koncertowej wersji tego utworu). W refrenie partia gitary przywodzi też charakterystyczny motyw „The Mule”. Refren wokalnie mocno osadza się w głowie. Łagodna końcówka trochę niebezpiecznie zahacza o środkową część „Surprising” oraz intro do „Uncommon Man” (można było bardziej się postarać, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie).
„Power Of the Moon” - kolejna perełka, która zaczyna się trochę progresywnie i mistycznie, a kończy się purpurową petardą i najfajniejszym refrenem, obok „Drop the Weapon”.
„Remmision Possible” to taki krótki improwizowany fragment instrumentalny stanowiący quasi intro do utworu „Man Alive”. Morse mógł pograć sobie przez chwilę swoje legendarne ‘wiatraki’.
„Man Alive” – najbardziej filmowo-progresywny utwór na płycie ze świetnymi orkiestracjami i monologiem Gillana trochę na wzór „Top of the World” z „Infinite”, ale tutaj z lepszym i mocniejszym przekazem. Szkoda, że to tylko 5 i pół minuty.
„And the Adress” – autocover utworu otwierającego pierwszy album Deep Purple „Shades of Deep Purple” zagrany energetycznie i z szacunkiem dla oryginału. Można silić się na interpretacje spinania klamrą historii Deep Purple, choć tak naprawdę pomysł ten wyszedł od strony wytwórni, więc ma on raczej bardziej marketingowy charakter niż wyraża rzeczywistą intencję samego zespołu. Miły gest dla fanów i nawet utwór ten nie odstaje wcale stylistycznie od reszty płyty, co czyni porównania stylistyczne „Whoosh!” do pierwszych płyt Deep Purple tym bardziej uzasadnione.
„Dancing In My Sleep” - bonus track rozpoczynający się niemalże dyskotekowo (w wersji new romantic) motywem klawiszowym (prawie jak z jakiejś płyty Depeche Mode), który przechodzi w niemiłosiernie funkujący, pulsujący energią utwór, gdzie szczególnie gra sekcji Glover/Paice zasługuje na najwyższy szacunek. Mocny, energetyczny kawałek, który mógłby z powodzeniem zastąpić takie „No Need To Shout”.
Wady płyty? Brakuje trochę klasycznego, długiego epickiego klasyka. Kontrowersyjne decyzje aranżacyjne Ezrina skracające utwory, na czym najbardziej ucierpiał „Step By Step”. Kilka zbyt podobnych solówek Morse’a w „Drop the Weapon” czy „No Need to Shout”.
Ale poza tym to wysokich lotów granie. Nawet jeżeli Deep Purple trochę łagodnieją to jest w tym wciąż masa energii i radości z grania. Płyta jest tak równa, że nawet nie jestem w stanie wskazać utworów, które są moimi ulubionymi. Całości słucha się świetnie.
W tym co Deep Purple robią są niepowtarzalni i niepodrabialni. Są też bardzo szczerzy nie próbując udawać siebie samych sprzed 50 lat i unikają tym samym zarzutu o karykaturalność. Grają swoje i robią to pięknie. Long Live Deep Purple!