It’s finally here! (…) Please welcome „Virus” – ogłoszenie zamieszczone w sieci w dniu premiery nowej płyty Haken, przeczytane jednym okiem może brzmieć przewrotnie, ale - spokojnie, nie ma się czego bać.
Wydaje się to całkiem niedawno, gdy dyskografia Brytyjczyków wzbogaciła się o pozycję zatytułowaną „Vector”. Album opatrzony charakterystyczną czerwoną okładką ujrzał światło dzienne jesienią 2018 roku. Tymczasem, jak się miało później okazać - w nawiązaniu do owej okładkowej czerwieni, muzycy grupy poprzez social media na początku bieżącego roku zaczęli raczyć swoich sympatyków publikacjami własnych fotografii z… butelkami ketchupu i musztardy. Te osobliwe zapowiedzi wreszcie doprowadziły do szczęśliwego finału, po kilkukrotnym przekładaniu terminu wreszcie jest z nami ozdobiony żółtą okładką „Virus”, a więc Hakenowska musztarda po… ketchupie…
Jak się okazuje, nie tylko prosta i wyrazista w kolorystyce okładka płyty nawiązuje do poprzedniczki. Tak na „Virus”, jak i wcześniej na „Vector”, Haken wyraźnie dają do pieca, racząc odbiorców muzyką jeszcze bardziej zagęszczoną pod względem instrumentalnej ekwilibrystyki, a przede wszystkim cięższą niż we wcześniejszych latach – w czym z pewnością duża rola siedzącego za stołem mikserskim Adama „Nolly’ego” Getgooda, kojarzonego z progresywno-metalcore’owym Periphery. Mimo oczywistych podobieństw i faktu, że już w trakcie pracy nad „Vectorem” powstawały zalążki materiału mającego zasilić program jego następcy, tym razem powstał album ciekawszy i wbrew pozorom… zapewniający słuchaczom nieco więcej powietrza, przytłaczający bardziej nastrojem aniżeli jarzmem metalowego łojenia.
„Virus” niemal w całości sprawia wrażenie, że Haken faktycznie miał czym się podzielić ze słuchaczami, planując premierę nowej płyty w tak stosunkowo niedługim czasie po publikacji poprzedniczki. Być może poza nudnawym „The Strain” każda pozycja na playliście „Virusa” broni swojego miejsca na albumie znakomicie, zresztą tak równego jakościowo dzieła w moim przekonaniu Haken nie nagrał od czasu pamiętnego „The Mountain” (2013). Kilkunastominutowe kolosy „The Architect” czy „Veil” z poprzednich płyt były tak wyrazistymi ich punktami, że często stanowią pierwsze skojarzenia z tytułami krążków, na których się znalazły. W przypadku „Virus” naprawdę kluczowych wydaje się być kilka utworów, zarówno tych krótszych (weźmy choćby kruszącego openera „Prosthetic” czy apokaliptyczną „balladę” „Canary Yellow”), jak i progresywnych tasiemców. Tym razem panowie z Haken pokusili się o zaproponowanie aż dwóch takich złożonych, „dwucyfrowych” kompozycji. Dziesięciominutowa „The Carousel” to klasycznie progmetalowa, zgrabna mini-suita, natomiast siedemnastominutowy, podzielony na pięć osobnych indexów „Messiah Complex” to… nie tak zgrabna suita, choć wciągająca i przywołująca ciekawe wspomnienia - tu i ówdzie zespół puszcza oczko do sympatyków kultowego „Króla Karalucha”.
„Virus” to wbrew tytułowi ekspozycja Haken w stadium naprawdę wysokiej formy, pojmowanej zdecydowanie nie tylko w kontekście wykonania. Jest to też dowód, kto wie, czy nie niepokojący, na zatrzymanie się grupy w pewnym niestety dość przewidywalnym kole wzajemnej progmetalowej adoracji. Może to konwencja swoistego „dyptyku” przygania myśl, nawet wbrew wskazanym wcześniej różnicom między czerwonym a żółtym albumem, że pole zainteresowania stylistycznego muzyków, jak i, być może, inspiracji do tworzenia nowych dźwięków nie jest tak szerokie, jak choćby siedem lat temu. Niemniej jednak, próba rozliczania Haken z dynamiki artystycznego rozwoju to przy ocenie nowej płyty raczej szukanie dziury w całym – wszak słucha jej się doskonale. Ja sam już wiem, że od teraz z pewnością częściej będę sięgał po rosyjską musztardę, niż po pikantny ketchup.