To nie jest album łatwy w odbiorze. Wymaga on od odbiorcy skupienia, cierpliwości, poświecenia mu czasu, musi pokręcić się w odtwarzaczu wiele razy zanim zacznie odsłaniać swoje prawdziwe piękno. Trzeba przesłuchać go raz, drugi, trzeci… Nie zrażać się, gdy chwilami zaczyna drażnić i pozornie prowadzić donikąd. Wtedy trzeba zrobić mały krok do tyłu, odpocząć chwilę, a potem powrócić do niego po raz kolejny. Muzyka grupy Cathedral z płyty „The Bridge” za tę cierpliwość odpłaci nam z nawiązką.
Ile wynosi rekordowa przerwa pomiędzy pierwszą, a drugą płytą danego wykonawcy? To pytanie zachęca potencjalnych archiwistów do mrówczej roboty szperacza, i z pewnością jest samo w sobie tematem godnym rozważań socjologicznych. Nie wiem, który wykonawca dzierży w tej materii rekord świata, ale jestem przekonany, że grupa Cathedral należy do ścisłej czołówki. Debiutancki album tej amerykańskiej formacji zatytułowany „Stained Glass Stories” został wydany w 1978 roku, a więc u szczytu rewolucji punk i u progu mody new wave. Nic dziwnego, że album ten będący po trosze łabędzim śpiewem amerykańskiego progresywnego rocka, przeszedł praktycznie bez większego echa, a tworzący grupę muzycy zajęli się po jego wydaniu innymi sprawami, odkładając swe muzyczne ambicje do lamusa.
O zespole Cathedral na chwilę znowu zrobiło się głośno w 1991 roku, kiedy to wytwórnia Syn-Phonic dokonała kompaktowej reedycji płyty „Stained Glass Stories”. Ale musiało minąć kolejnych kilkanaście lat zanim doszło do reaktywacji zespołu. I to niemal w oryginalnym składzie: Paul Seal (v), Mercury Caronia IV (dr), Thomas Doncourt (k) i Fred Callan (bg). Zmiana nastąpiła jedynie na stanowisku gitarzysty: David Doig zastąpił Rudy’ego Perrone. I żeby nie było żadnych wątpliwości David uczynił to w sposób zgoła spektakularny. Zamieścił on w programie wydanej kilka miesięcy temu płyty „The Bridge” skomponowaną i wykonaną przez siebie sześciominutową instrumentalną kompozycję „Kithara Interludium”, będącą prawdziwym mistrzostwem gry na gitarze akustycznej. Wspomniane nagranie symetrycznie dzieli album „The Bridge” na dwie części. Obie składają się z trzech utworów i w każdej z grup znajduje się jedna kilkunastominutowa suita. To właśnie te najdłuższe utwory lśnią na nowej płycie Cathedral najpełniej, najjaśniej i najwspanialej. Radzę pamiętać ich tytuły: „The Monsterhead Suite: Parts 1, 2 & 3 oraz „The Secret”. To utwory pełne pasji, głęboko ukrytego piękna i niesamowitych łamańców w stylu King Crimson i Yes. Na wyróżnienie zasługuje też kompozycja „Angular World”, w której karmazynowe echa odbijają się chyba w najbardziej namacalny sposób. Przepięknie grają budujące klimat z minionej epoki melotrony, wokalista śpiewa jak natchniony, a połamane synkopowe dźwięki sączą się z głośników sprawiając słuchaczowi sporo radości. Lecz powtarzam to, o czym wspominałem we wstępie: Cathedral nie gra muzyki, która staje się natychmiastowym przyjacielem odbiorcy. Na pewno nie od pierwszego przesłuchania. Zespół raczej bawi się z nim w kotka i myszkę, to powolutku odkrywając jakieś magiczne rozwiązania, to zaciągając na inne kurtynę tajemnicy. Ale tylko po to by przy kolejnym przesłuchaniu zaatakować ze zdwojoną siłą i zadziwić słuchacza czymś nowym, czymś zaskakującym, czymś do tej pory nieodkrytym.
Myślę, że miarodajnym odnośnikiem dla płyty „The Bridge” może być album „Thrak” grupy Kring Crimson. Jeżeli ktoś ukochał sobie tamto pamiętne dzieło Roberta Frippa i spółki, temu z całą pewnością do gustu przypadnie także i nowy krążek grupy Cathedral.