Drugi album tej szwajcarskiej, działającej gdzieś na obrzeżach progresywnego rocka, grupy jest swoistą kontynuacją stylu znanego z wydanego przed dwoma laty debiutu. Mamy więc na „Nobody Cares” to samo nieśpieszne tempo, spokojny klimat i melancholijną atmosferę. Muzyka dostojnie sączy się z głośników, nie ma w niej zawrotnych zmian tempa, ani gwałtownych zwrotów akcji. Tymi cechami Metamorphosis w ewidentny sposób przypomina mi starsze produkcje Eloy, czy balladowe utwory Barclay James Harvest. Przez cały czas królują tu barwne syntezatorowi brzmienia (Jean-Pierre Schenk), soczyste gitarowe solówki (Giova Esposito) i niezwykle miłe dla ucha dźwięki. Pewnie dlatego tak dobrze słucha się tej płyty. Być może same melodie nie należą do gatunku tych, które na długo zapadają w pamięć, ale sam ich nastrój jest naprawdę znakomity. Tak, to bardzo nastrojowa płyta. I bez dwóch zdań, ten fantastyczny nastrój liczy się tu najbardziej. To on powoduje, że wszystkie kompozycje (a jest ich w sumie 8), pomimo tego, że są długie i rozwijają się powoli, by nie rzec leniwie, mają swój niepowtarzalny urok. Ta płyta fascynuje, wciąga jak narkotyk, z każdym przesłuchaniem odkrywa przed słuchaczem nowe pokłady swojego autentycznego piękna. I równocześnie skłania do zadumy i przemyśleń. A to za sprawą antywojennych tekstów autorstwa lidera zespołu (Schenk). Słowa poszczególnych utworów, mówiące o przemijaniu i rozczarowaniu otaczającym nas światem, idealnie współgrają z magicznym nastrojem samej muzyki. Tak, ta płyta ma swój czar, ta muzyka ma w sobie to „coś”, co powoduje, że nie sposób pozostać wobec niej obojętnym.
Metamorphosis - Nobody Cares
, Artur Chachlowski