Niespodziewana płyta. I wyjątkowo piękna. I zaskakująca. Przyznacie sami, że udział w jej nagraniu Steve’a Hacketta to rzecz absolutnie wyjątkowa. I rzeczywiście, gitarowe solo gitarzysty Genesis w utworze „Czarny pocałunek” to prawdziwe mistrzostwo świata. Ale nie chciałbym, by po powyższym stwierdzeniu pozostało wrażenie, że to jedyny atut tego albumu i że powinniśmy go rozpatrywać w kategorii jakiejś sensacji. Nie, bo „Taniec dwóch księżyców” to płyta, która broni się sama. To album o wyjątkowym retro-brzmieniu, w którym czuć, że prawdziwi muzycy grają na prawdziwych instrumentach. To zestaw, który od początku do samego końca tworzy spójną całość, pomimo licznych kontrastów i inspiracji różnymi stylami. To album zawierający muzykę, która jej autorowi, Romanowi Walczakowi, przez lata drzemała gdzieś głęboko w duszy. A solo Hacketta w oceanie tych magicznych dźwięków i fascynujących brzmień jest w tym wszystkim jak wisienka na tym wielkim, smakowitym muzycznym torcie…
Pewnie niektórzy kojarzą Romana Walczaka z hardrockowej formacji Revan, mającej w dorobku bardzo ciepło przyjętą w pewnych kręgach płytę pt. „Światostany”. Jednakże jego solowe poszukiwania idą w zupełnie innym kierunku. Na płycie „Taniec dwóch księżyców” mamy do czynienia z inspiracjami szeroko pojętym rockiem progresywnym (od Floydów po No-Man), jednakże wolałbym uniknąć takiego prostego szufladkowania. Bo z całą pewnością nie jest to progrockowy album sensu stricto. Jest on pełen zaskakujących konotacji (np. z muzyką brazylijską, kubańską, kameralną, akustyczną, flamenco czy jazzową), z których przebija dojrzałość liryczna, brzmieniowa i tekstowa. No właśnie, teksty… Są one literackie, bardzo poetyckie, pełne emocji.
A muzyka? Album „Taniec dwóch księżyców” wypełnia osiem, trwających łącznie 47 minut utworów. Całość rozpoczyna się od rozbudowanego tytułowego nagrania „Taniec dwóch księżyców”. Utwór ten jest swego rodzaju wizytówką i drogowskazem po tym jak wygląda pozostała część płyty. Najpierw słyszymy delikatny dwugłos Klaudia Schmidt – Roman Walczak, subtelne pociągnięcia gitary i spokojny odmierzany perkusją rytm, by po trzech minutach za sprawą agresywnych dźwięków kontrabasu (świetny Filip Arasimowicz) i elektrycznej gitary spokojny nastrój zamienia się w kanonadę rozpędzonych dźwięków, by później znalazły one swój liryczny finał w długiej sekcji instrumentalnej. Uczucie zaskoczenia miesza się z niedowierzaniem, które po kilku chwilach ustępuje fascynacji. Taki jest ten utwór na (bardzo!) dobry początek płyty. Zaraz potem mamy trochę krótsze nagranie „Nieistnienie”, którego najmocniejszym elementem są orientalizujące wokalizy (Midori). Jestem pełen uznania za taki pomysł użycia żeńskiego głosu i takie finezyjne jego wykorzystanie. Jako trzecia pojawia się kompozycja „Miasta bez nazw”, skrojona jakby pod poprockowego singla. Choć wcale nie mam pewności, że nagranie to możemy w ogóle rozpatrywać w kategoriach przeboju. Tak czy inaczej, to bardzo przyjemna piosenka ponownie zaśpiewana przez świetnie uzupełniający się duet Schmidt - Walczak. Zaraz potem nadchodzi czas na najdłuższy i jeden z najbardziej efektownych utworów na tej płycie - „Białe noce” z całą paletą nastrojów, od flamenco po wyborną jazzową sekcję, w której znów bryluje kontrabas, świetne są partie fortepianu (Michał Ciesielski) i efektowne rytmiczne figury stylistyczne w metrum przypominającym salsę. No i zaraz po nim rozpoczyna się wspomniana już wisienka na torcie - „Czarny pocałunek” – bardzo piękny utwór z gościnnym udziałem Steve’a Hacketta i po raz kolejny z wokalnym dwugłosem Klaudii i Romana. To bez wątpienia jeden z najpiękniejszych fragmentów tej płyty. A przecież to dopiero jej połowa. Bo teraz nadchodzi pora na krótką gitarową miniaturkę „Blizny na wieczornym niebie”. To swoista odpowiedź Walczaka na genesisowskie (Hackettowe!) „Horizons”. A zarazem stanowi ona przerywnik przed blisko dziewięciominutowym utworem „Ma”, który wydaje się być najbardziej wymagającą kompozycją na płycie. Trochę w niej folku (na flecie prostym zagrała Dalia Sadowska), trochę rozmazanej atmosfery i trochę nieoczywistych ścieżek wokalnych (po raz drugi na płycie pojawia się Midori). Warto też podkreślić finezyjną pracę sekcji rytmicznej Maciej Malinowski (bg) – Łukasz Skotarek (dr). No i wreszcie dochodzimy do finału. A stanowi go absolutnie piękna pieśń „Cisza przed dniem” rozpisana na dźwięki akustycznej gitary oraz głos (Klaudia Schmidt wznosi się tutaj na prawdziwe wyżyny). W utworze tym panuje wczesnogenesisowski nastrój, a dzięki nagromadzonemu w nim potężnemu ładunkowi emocjonalnemu jest on wspaniałym ukoronowaniem tej bardzo udanej płyty.
Powiem to bez cienia jakichkolwiek wątpliwości: Romanowi Walczakowi wyszedł świetny album. Udało mu się nagrać muzykę, która przez lata drzemała gdzieś głęboko w jego duszy, unosiła się w powietrzu i teraz wreszcie objawia się publiczności. Już przy pierwszym, nawet pobieżnym słuchaniu czujemy ile w niej serca, szczerych emocji i muzycznej wrażliwości. No i przede wszystkim talentu, bo bez niego nawet najlepsze pomysły nie przerodziłyby się w tak świetne utwory, jak te, które tworzą program tego albumu, a nade wszystko nie poukładałyby się w tak logicznie skrojoną całość.
Na koniec wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianego wcześniej utworu „Czarny pocałunek” z gościnnym udziałem Steve’a Hacketta. Chwytając za serce tekst mówi o miłości do złej kobiety. A muzycznie? To prawdziwe muzyczne cudeńko, miniarcydzieło z fantastyczną gitarową solówką w wykonaniu Hacketta umieszczoną w finale tej kompozycji… Jak to się stało, że były gitarzysta Genesis pojawił się w tym utworze? Roman opisuje to tak: „Steve’a poznałem ponad dziewięć lat temu kiedy był na koncercie w Warszawie na Nocy Muzeów. Miałem pomysł – jak fajnie by było gdyby u mnie zagrał. Nie wiedziałem jeszcze nawet w jakim utworze, wtedy „Czarny pocałunek” chyba nawet nie istniał. Zadzwoniłem do niego dwa lata temu i spytałem czy by zagrał, a on powiedział: tak. Wziął głęboki wdech i powiedział: zagram, ale musisz uzbroić się w cierpliwość. Jak pytałem go w kwietniu, to dopiero w listopadzie nagrał tę ścieżkę. Wysłałem mu demo, które mu się bardzo spodobało. Nagrał swoją partię w Londynie i mi ją wysłał. Dostał całkowicie wolną rękę. Powiedziałem tylko od którego miejsca i mógł robić co chciał, interpretować, zaszaleć. Pytał tylko czy to ma być gitara akustyczna czy elektryczna. Ja tam słyszałem elektryczną, bo chciałem żeby „Czarny pocałunek” był takim połączeniem rumby z gitarami elektrycznymi. Steve słyszał też całą płytę i bardzo mu się podobała. Jest pod wielkim wrażeniem „Tańca dwóch księżyców” i „Białych nocy”. Tłumaczyłem mu teksty na angielski, żeby wiedział o co w nich chodzi. O „Czarnym pocałunku” powiedział też, że wszystko bardzo ładnie się ze sobą klei”. (cytat za wywiadem dla Lupus Unleashed - przyp. AC). Tak to wspomina autor płyty. Ja tylko od siebie dodam: gdzie tam się klei?! W nagraniu tym wszystko pasuje do siebie jak trybiki w mechanizmie najprecyzyjniejszego szwajcarskiego zegarka. W „Czarnym pocałunku” wszystko się zgadza i wystarczy posłuchać raz, góra dwa razy, by po uszy zakochać się w tym utworze.
Spytacie kiedy album „Taniec dwóch księżyców” trafi do sprzedaży? To już bardziej złożona sprawa. Z tego co wiem, to trwają rozmowy z potencjalnymi wydawcami. Ale wiadomo, że z różnych względów, szczególnie w obecnych czasach, nic nie jest łatwe. Na razie możliwe są wszystkie opcje, nawet z samodzielnym, niezależnym wydaniem tego albumu, co z pewnością ułatwiłoby autorowi zachowanie kontroli nad całym procesem wydawniczo-marketingowo-menadżerskim. Trzymamy mocno kciuki, gdyż taka muzyka powinna koniecznie ujrzeć światło dzienne na fizycznym nośniku i to w odpowiedniej oprawie. I niech stanie się to jak najszybciej, bo podobno Roman ma już gotową większość materiału na swoją drugą płytę…