Był luty 1983 roku. Młody angielski artysta, Tim Burness, nagrał swój solowy krążek zatytułowany „Burnessence”. Niedługo potem utworzył on zespół, któremu nadał taką samą nazwę – Burnessence - i z którym rok później wydał płytę „I Am You Are”. Dzięki temu krążkowi jego zespół odegrał znaczącą rolę w tzw. „odrodzeniu progresywnego rocka”, a więc zjawisku, które wystąpiło w latach 80. na Wyspach Brytyjskich i które przyczyniło się do wzrostu popularności grup Marillion, Pendragon, Pallas, Twelfth Night czy IQ. Nota bene Tim Burness wielokrotnie koncertował z wymienionymi zespołami, co z kolei zaowocowało przyjaźnią z wieloma wywodzącymi się z tych grup muzykami. I tak na przykład długoletni perkusista Pendragonu, Fudge Smith, często występował na solowych płytach Tima, w tym także na najnowszym, wydanym przed kilkoma miesiącami krążku pt. „Vision On”.
Na albumie tym Burness sięga dokładnie tam, gdzie tkwią jego artystyczne korzenie: w stylową mieszankę pop i prog rocka dekady lat 80-tych. I to zarówno w warstwie wokalnej, jak i instrumentalnej. Bo płytę „Vision On” wypełniają mniej więcej w równych częściach utwory instrumentalne (na wyróżnienie zasługuje dwuczęściowy temat „Undercurrents”), jak i piosenki. Barwa głosu Tima przypomina skrzyżowanie Roba Reeda (Magenta) z czasów, gdy śpiewał on jeszcze w swojej pierwszej formacji o nazwie Cyan (czy ktoś pamięta jeszcze płytę „For King And Country”?) oraz Andy Tillisona (The Tangent). Tim śpiewa o duchowych rozterkach jednostki, o problemach społecznych, o politycznej poprawności i o zmaterializowanym świecie, w którym żyjemy. Jednym słowem, teksty należą do zaangażowanych. Muzycznie zaś jesteśmy na płycie „Vision On” przez cały czas w klimacie muzyki sprzed mniej więcej ćwierć wieku, a więc niby to stylistyka z pewnymi elementami neo progu, ale wypełniona jakimiś elektronicznymi przeszkadzajkami i generowanymi z komputera efektami, niby w poszczególnych utworach można odnaleźć sporo ciekawych melodii, ale dość monotonna realizacja i dość „płaskie” brzmienie odrobinę psują efekt końcowy. W rezultacie mamy na tym krążku do czynienia z dość przeciętną produkcją i muzyką, która wywołuje raczej letnie uczucia. Zaledwie kilka razy robi się nieco cieplej na sercu, jak na przykład w utworze „All Through Your Life” rozjaśnionym przyjemną gitarową solówką i efektowną partią zagraną na saksofonie (Tim Herman), czy w przepełnionym soczystym rytmem nagraniu pt. „Space And Time”.
W przypadku tego albumu mamy do czynienia z dość archaicznie brzmiącą produkcją. Tim Burness jakby zatrzymał się w miejscu, a by być bardziej precyzyjnym, w czasach, które były dla niego artystycznym spełnieniem młodzieńczych marzeń. Sentymentalny powrót do korzeni? Czuję, że dokładnie o to mu chodziło.