Dream Theater - Systematic Chaos

Wojtek Dmochowski

Image„Muzyka dla muzyków”, „muzyczne ADHD” – tego typu szyderczymi określeniami najczęściej operują przeciwnicy zespołu. Cóż, muzycy sami podkładają głowy pod topór, nie potrafiąc zapanować nad swoimi wirtuozerskimi zapędami. Taki styl, taka konwencja – odpowiedzą na zarzuty fani i poniekąd będą mieli rację. Poniekąd, bo sprawność techniczna od samego początku była jedną z przypraw muzyki Dream Theater, nie była jednak daniem głównym. Do czasu. Mam wrażenie, że proporcje te zostały zachwiane gdzieś w okolicach 1999 roku, kiedy to szeregi grupy zasilił Jordan Rudess. Zmiana na stanowisku klawiszowca sprawiła, że ulotnił się gdzieś niesamowity klimat kreowany przez Kevina Moore’a, zniknął również rockowy pazur wprowadzany przez Derka Sheriniana, a zespół zaczął brzmieć jak Liquid Tension Experiment z gościnnym udziałem Jamesa LaBrie. Jednak coraz większa popularność wśród metalowej publiczności wyciągnęła piątkę muzyków z okupowanej dotychczas niszy.

Jak zawsze w przypadku premierowego materiału Dream Theater łudziłem się marząc o powrocie finezyjnych dźwięków spod znaku „Images and Words”, o dojrzałych i wyważonych popisach instrumentalnych z czasów „Falling Into Infinity”, i jak zawsze trochę się rozczarowałem. Trochę, aczkolwiek nie całkiem, bo jestem na tyle sentymentalnym i wyrozumiałym fanem, że nawet na płytach które nie do końca do mnie przemawiają potrafię znaleźć coś dla siebie.

„Systematic Chaos” to kawał świetnego rzemiosła. Trudno się dziwić, wszak mamy do czynienia z mistrzami cechu. Krążek wypełnia typowy już dla DT progresywny metal, momentami bardziej heavy, chwilami bardziej thrash – zapewne ogromna większość fanów pokochała tę płytę od pierwszego odsłuchu, nie zwracając uwagi na jej mankamenty. A tych znalazłoby się kilka. O niektórych muszę wspomnieć, przede wszystkim o produkcji.


Do pracy w studiu zaangażowano inżyniera dźwięku z wyższej półki – Paula Northfielda. Maczał on palce przy powstawaniu płyt takich artystów jak Rush, Asia, Ozzy Osbourne, Quennsrÿche… Lista ta mówi sama za siebie. Co z tego, skoro brzmienie „Systematic Chaos” jest co najwyżej poprawne. Zespołowi ewidentnie brakuje producenta z prawdziwego zdarzenia, bo odpowiadający za całokształt John Petrucci i Mike Portnoy najwyraźniej do nieomylnych nie należą. A może wystarczyłoby pozostawić nieco więcej swobody Northfieldowi? Niby wszystko się zgadza, niby wszystko jest na swoim miejscu. Jest klarownie, kiedy trzeba zadziornie, kiedy trzeba lirycznie, a mimo to muzyka ta nie oddycha. Album po prostu nie ma głębi, jest płaski. Największe zastrzeżenia mam do realizacji bębnów. Ktoś (chyba wiem kto) postanowił wyeksponować dudniące stopy i takiż sam werbel, przez co bardzo ucierpiało brzmienie całego monstrualnego zestawu perkusyjnego. Brakuje w nim pewnej szlachetności. A mówi się, że dobrze nagrana perkusja to już połowa sukcesu… Za to bardzo ładnie wyszły wokale, przynajmniej te autorstwa LaBrie. Pod tym względem jest to powrót „starego, dobrego” Dream Theater, z chwytliwymi liniami melodycznymi i z wokalistą w świetnej formie.

Przejdźmy do utworów. Panowie nie byliby sobą, gdyby i tym razem nie zaserwowali nam jakiejś Wielkiej Progresywnej Formy, w tym przypadku na szczęście podzielonej na dwie części. Mimo że nie następują one po sobie (kompozycja otwiera i zamyka płytę) zajmijmy się nimi jako całością, bo to świetny przykład na to, jak całkiem do rzeczy utwór można zarżnąć detalami. „In The Presence of Enemies – Part I” – otwarcie płyty w wielkim stylu. Mamy tu wszystkie niezbędne składniki Wielkich Progresywnych Form spod znaku DT: długie instrumentalne fragmenty, przeplatanie się solówkami, zmiany tempa, metrum i nastroju, a wszystko to w ciągu „zaledwie” dziewięciu minut. Niby nic nowego, ale, ALE! Ciekawy temat przewodni, zwrotka z charakterem, a po niej rasowy refren – jednym słowem POMYSŁ. Jest interesująca baza, zespół ma na czym oprzeć swoje galopady. Gdzieś w okolicach drugiej zwrotki w brzmieniu keyboardów Jordana pojawia się coś, jakieś nie tak dalekie echo niesamowitej płyty „Awake” – miód na stęsknione uszy oldschoolowego fana. Punkt dla zespołu.
Nic dziwnego, że po takim otwarciu oczekiwałem na jeszcze wspanialszy finał, ale „In The Presence of Enemies – Part II” przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Tyle tylko, że w tym negatywnym sensie. Wybaczcie mi wszyscy wyznawcy, ale moim zdaniem tak źle już dawno nie było. A zaczęło się niepozornie, nastrojem tajemniczości i grozy. Utwór stopniowo nabierał mocy i tempa, aż nagle padły TE słowa: „My soul is yours Dark Master, I will fight for you”. Za pierwszym razem pomyślałem, że to chyba jakiś żart. Niestety, w ślad za sentencją rodem z kiepskiej literatury fantasy podążył pompatyczny refren, przywodzący na myśl dokonania metalowych wojowników z Manowar. Kiedyś zażartowałem sobie a propos uwertury z suity "Six Degrees Of Inner Turbulence", że przy tej muzyce powinno się stać na baczność i salutować. W przypadku „In The Presence of Enemies – Part II” należałoby raczej dobyć miecza i dosiąść konia. Kilka słów i dźwięków sprawiło, że omijam ten utwór szerokim łukiem. Jak dla mnie album nic by nie stracił, gdyby był krótszy o te prawie siedemnaście minut. Przy okazji chętnie odstrzeliłbym też „The Ministry of Lost Souls”, który według mnie jest niczym innym jak pełnym patosu, stworzonym na siłę i rozciągniętym do granic możliwości zapychaczem. Pół godziny muzyki mniej i zostałyby całkiem przyzwoite trzy kwadranse.
„Forsaken” – jeden z kawałków promujących płytę, który chyba nieźle spełnia swą rolę, bo do tej pory zdarza mi się natrafić na niego w radiowej „Trójce”, i to w porach sporej słuchalności. Nieco łzawa przebojowa ballada, ale całkiem zgrabnie zaaranżowana, z przyjemnym gitarowym solem. Cóż, w repertuarze zespołu nie mogło zabraknąć utworu będącego ukłonem dla wielbicielek, oraz co bardziej romantycznych wielbicieli. Jak dla mnie jednak w tej konkurencji wciąż niepokonany jest „You Not Me”.

„Panowie, potrzebujemy dwóch koncertowych czadów – zakomunikował kolegom Mike Portnoy – Jednego takiego bardziej klasycznego, metallikowego, drugiego bardziej nowoczesnego, zagranego nisko, na siódmej strunie. I w obu będę śpiewał!”.
„Doskonały pomysł!”
– pospiesznie przytaknęli Petrucci i Rudess.
„Ale…” – próbował oponować LaBrie, lecz prędko umilkł widząc zmarszczone krzaczaste brwi lidera.
John Myung wyraził milczącą zgodę.

„Constant Motion” oraz „The Dark Eternal Night” – dwie petardy, których wielką wadą są grupowe zaśpiewy. Nie bardzo rozumiem czemu na którejś już z kolei płycie zespół za wszelką cenę próbuje udowodnić, że jest w stanie zagrać ciężko i brutalnie, skoro najzwyczajniej w świecie niespecjalnie mu to wychodzi. O ile warstwa instrumentalna jest jeszcze do przyjęcia, to wokale wypadają cokolwiek komicznie. James LaBrie co prawda potrafi być drapieżny, jednak nigdy nie będzie Jamesem Hatfieldem. Użycie elektronicznych zabawek zniekształcających głos też jeszcze z nikogo nie uczyniło Maxa Cavalery, a nieudolne skandowanie Portnoya i Petrucciego tylko pogarsza sprawę. Mimo to utwory do złych nie należą, bronią się dobrymi refrenami i przemyślanymi galopadami.
Czas na najjaśniejszy moim zdaniem punkt płyty. „Repentance” jest kolejną odsłoną sagi o walce z alkoholowym nałogiem. Muszę przyznać, że ekshibicjonizm Mike’a Portnoya jest doprawdy zadziwiających rozmiarów – to już czwarty utwór na ten temat. Znając przedsiębiorczość perkusisty zapewne kiedyś otrzymamy odrębną płytę z wszystkimi kawałkami tej muzycznej spowiedzi. Abstrahując już od tematu, który moim zdaniem jest ciut pretensjonalny, tym razem otrzymaliśmy coś absolutnie zaskakującego i frapującego. Dream Theater nigdy dotąd nie zaproponował nam czegoś tak nastrojowego i niepokojącego zarazem. Cieszy fakt, że zespół jest jeszcze w stanie zaskoczyć czymś nowym. Moimi cichymi bohaterami tej kompozycji są Rudess i Myung. Ten pierwszy stworzył przepiękne i bardzo subtelne klawiszowe tło, drugi w pewnym momencie zagrzmiał niczym John Wetton na płycie "Red" King Crimson.
No i mamy jeszcze sympatyczny „Prophets of War”, w którym można wyczuć lekką inspirację zespołem Muse. Słychać, że muzycy wciąż poszukują, uważnie słuchają tego co się aktualnie w muzyce rockowej dzieje. I dobrze, zdecydowanie bardziej na zdrowie wychodzi im szukanie natchnienia u wykonawców spoza świata metalu, niż udawanie Pantery.

Różne emocje targały mną i nadal targają podczas słuchania „Systematic Chaos” – złość, rozbawienie, wzruszenie, nostalgia. Nie potrafię przejść obok tej płyty obojętnie. Nie potrafię też się do niej zniechęcić, pomimo wszystkich jej potknięć. Cóż, tak to bywa, kiedy darzy się jakiś zespół szczególnie wielkim sentymentem, kiedy czuje się do niego wyjątkową słabość. Można wiele wymagać, ale wiele też można wybaczyć.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!