Jest początek roku „nieparzystego” zatem będzińska formacja proAge wydaje swój nowy album. Powoli staje się już to tradycją. Tak było w roku 2017 („Odmienny stan rzeczywistości”) i w 2019 („MPD”), zatem i 2021. nie może być gorszy i oto do naszych rąk trafia trzecia długogrająca propozycja grupy, zatytułowania „4. wymiar”. Tytuł nawiązuje poniekąd do pierwszej formacji, w jakiej występowali w latach 80. Arek Grybek, Marcin Kwiecień i Mariusz Filosek – Czwarty Wymiar. Grupa ta zawiesiła działalność w roku 1990., by powrócić… 18 lat później, a po kolejnych dwóch latach zmienić nazwę na obecną. Z trzech wymienionych muzyków w składzie pozostał tylko wokalista, autor tekstów, manager i główny motor napędowy – Filosek. Kwiecień grał na pierwszym minialbumie sygnowanym nazwą proAge („Szary szkielet drzew” (2011)), Grybek natomiast zrezygnował ze stanowiska perkusisty po zakończeniu serii koncertów promujących „MPD”.
Nowym bębniarzem został Bogdan Mikrut, a do składu dołączył też saksofonista Mariusz Rutka. Ponadto swoje ścieżki nagrali znani z wcześniejszych albumów Roman Simiński – bas, Sławomir Jelonek – gitary, Krzysztof Walczyk – instrumenty klawiszowe oraz wspomniany Mariusz Filosek – śpiew.
Oczywiście tytuł albumu to nie tylko ukłon w stronę (pre)historii zespołu, ale przede wszystkim odnosi się do motywu przewodniego tekstów, czyli czasu. Jak możemy przeczytać w materiałach promocyjnych, „4. wymiar” nie jest koncept-albumem, a temat przewodni przewija się w poszczególnych utworach w sposób niejednokrotnie zawoalowany.
57 minut materiału zostało podzielonych na 6 ścieżek, z czego 5 to zwarte formy, a ostatnia to zdecydowanie najbardziej rozbudowane nagranie w historii grupy. Zaczyna się dość ostro za sprawą tnących ciszę riffów gitary, na tle których Walczyk czaruje nas swoimi syntezatorowo – organowymi zagrywkami. „System” opowiada o próbie odnalezienia się w dzisiejszym świecie i zachowania własnej tożsamości:
„Kiedy wreszcie spróbuję wyrwać się
Z tej iluzji percepcji, fałszu tchnień
Będę żył według własnych prostych chceń
Żaden system nie znajdzie nigdy mnie
Bo nie jestem binarny od lat
Tworzę życie, nie kopie bez wad
Jeden dziewięć sześć dziewięć to ja
Sterowaniem zajmuję się sam”.
Jako drugi otrzymujemy przebojowy „W cieniu izolacji”, do którego powstał teledysk nagrany w trakcie pandemicznej izolacji. Po tych dwóch dynamicznych propozycjach, trzecia zatytułowana „Człowiek z wysokiego zamku” przynosi początkowo nieco wytchnienia. Po raz pierwszy słyszymy tu saksofon Rutki na tle basowej figury Simińskiego. Tym razem klawisze są bardziej schowane budując wraz z gitarą lekko ambientowe tło. Z czasem utwór przyspiesza, a Walczyk prezentuje swoje niebanalne umiejętności w kreowaniu syntezatorowych melodii. Końcówka tego ośmiominutowego utworu to ponowne wyciszenie i okazja do wykazania się saksofoniście. W tekście Filosek przedstawia rozważania na temat tego, co by było gdybyśmy mogli sprawować władzę nad czasem i jaki miałoby to wpływ na innych:
„Jeśli to byłbym ja, co całować cię chciał
Jeśli to byłbym ja, zmieniłbym zdarzeń bieg
Jestem dla was ciszą, ja to wiem
Ja wypełniam obraz tłem, będzie tak jak chcę
Wszyscy ludzie ślepo wierzą, że
Mają wolną wolę i wiedzą co i gdzie
Obserwuję każdy drobny ruch
Bez patrzenia widzę to, kto dziś wygra rok, kto dostanie dwa,
możesz to być ty albo żaden z was”.
Tak przechodzimy do najkrótszej w zestawie piosenki, a właściwie ballady „Sensorium”, w której słyszymy jedynie śpiew, linię basu oraz dźwięki fletu, którymi raczy nas, występująca tu gościnnie Małgorzata Łydka. Oniryczny podkład współgra z delikatnym wokalem.
Pominę na chwilę ścieżkę numer 5 i przejdę do finału w postaci siedmiominutowej „Wyspy czasu”. To kolejny bardziej dynamiczny utwór, z interesująco pulsującym basem, różnorodnymi partiami syntezatorów, Hammondów czy też gitar. Naprawdę mnóstwo się tu dzieje, mamy i metalowy riff w refrenie, i ciekawy gitarowy motyw pojawiający się w kilku miejscach, a wszystko to okraszone świetnymi zagrywkami Walczyka. Do tego dochodzi kolejny ciekawy tekst o czasie i zagubieniu się w nim:
„Czasem nocą zegar chodzi w tył,
Bywam w czasach w których nie chcę być
Nikt mnie nie zna i ja też, nie znam ludzi, wiem
Rzuciłem kamień zniknął tak jak zwykle ja
Wehikuł czasu, to mój dom a zegar pędzi
Dlatego jestem podróżnikiem bez imienia
Dlatego jestem zegarmistrzem bez natchnienia”.
Swoją obecność zaznaczył tu także realizator nagrań, świetny gitarzysta, na co dzień grający w grupach Osada Vida oraz (wraz z Walczykiem) w Brain Connect – Jan Mitoraj. Serwuje nam tu fantastyczne i bardzo charakterystyczne solo na gitarze. Wszystko to składa się na wyśmienite zakończenie albumu.
Wróćmy jeszcze do pominiętego w opisie nagrania. Zespół do tej pory prezentował raczej zwarte formy. Co prawda często wykraczały one poza rozmiar 3-4-minutowej piosenki, ale raczej nie rozciągał zbytnio swoich utworów. Dość napisać, że jedynie raz ich nagranie przekroczyło granicę 10 minut („Owładnięcie” z „MPD”). Za to teraz poprawili ten wynik proponując nam prawie 29-minutową, trzyczęściową suitę „4th Dimension”. Wcześniejsze albumy wydawane były w wersjach z tekstami śpiewanymi w języku polskim i angielskim. Tym razem zespół odszedł od tej formuły i zaproponował wersję hybrydową – pół płyty po polsku, pół po angielsku, z czego anglojęzyczny tekst wypełnił tylko jeden utwór, ale za to zdecydowanie najdłuższy w dotychczasowej karierze grupy. Takie rozwiązanie to efekt kompromisu, do jakiego doszli muzycy, z których część opowiadała się za polskojęzyczną płytą, natomiast druga optowała za bardziej uniwersalnym angielskim. Współautorem tekstu jest tu Mike Kwiecień, który wcześniej wspomógł Filoska współtworząc warstwę liryczną albumu „Different state of reality”.
Serwując nam taki ogrom muzyki zespół musiał się wspiąć na wyżyny swych umiejętności, by nie zanudzić słuchacza. I przyznaję, że wyszedł z tego zadania obronną ręką. Co rusz zmienia tempo serwując nam całą paletę progrockowo – hardrockowych barw. Jest i miejsce dla soczystego basu, różnego rodzaju klawiszowych popisów, zarówno na pianinie, syntezatorach czy też Hammondach. Gitarzysta raz sięga po akustyka, innym razem wycina ostry riff, by po chwili zaskoczyć nas pięknym fragmentem w stylu Gilmoura czy Latimera. Do tego dochodzą fragmenty gdzie swoimi umiejętnościami może wykazać się Rutka, a jego gra na saksofonie dodaje kompozycji jazzowego klimatu. Mało? Mniej więcej w połowie utworu swoją szansę dostaje też Mikrut, który raczy nas perkusyjnym solem. Rzadki to zabieg, by w studyjnym nagraniu zostawić miejsce pałkarzowi na zaprezentowanie swoich umiejętności w taki sposób, ale w sumie, czemu nie? Jakby tego było mało po tym popisie dostajemy pełną ognia bitwę gitarowo-klawiszowo-saksofonową, po której ponownie mamy wyciszenie i do głosu dochodzi… flet. No i mamy jeszcze bardzo piękne zakończenie z piękną syntezatorową melodią Zatem widać, że grupa bardzo dobrze przygotowała się, by słuchacz nie czuł się przez ani chwilę znużony. Można się jedynie przyczepić, że nie zdecydowano się na polski tekst, bo angielski burzy tu nieco odbiór albumu jako całości. Warto dodać, że proAge zdecydowali się nakręcić do tego utworu teledysk w Pałacu Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej, by przypomnieć jak się prezentują w swoim naturalnym środowisku, jakim jest scena.
Zachwycałem się dotychczas instrumentalnymi popisami muzyków, pora więc poświęcić kilka słów wokalowi. Mariusz Filosek nie dysponuje jakimiś wielkimi możliwościami głosowymi, z czego dobrze zdaje sobie sprawę (polecam przeczytanie krótkiego bio na stronie zespołu), niemniej na tym albumie zaprezentował się z jak najlepszej strony. Mniej tu quasi-teatralnych popisów, które fajnie sprawdzają się na żywo (a Filosek to prawdziwe sceniczne zwierzę), niekoniecznie jednak zachwycają w nagraniach studyjnych. Ponadto na albumie „4. wymiar” udało się znaleźć odpowiedni balans pomiędzy instrumentalnymi partiami i warstwą liryczną, przez co nie jest on przegadany. A jeśli dodamy do tego również charakterystyczne, niebanalne teksty, w których więcej jest miejsca na metafory niż dosłowność (jak czytamy w materiałach promocyjnych: pomagają zrozumieć czym jest kubek kawy w nieodpowiednim momencie i co to w ogóle znaczy nieodpowiedni moment?), to otrzymamy najbardziej dopracowany wokalnie album Zagłębiaków.
Rok 2021 rozpoczyna się całkiem udanie przynosząc nam najbardziej dojrzałą propozycję w dotychczasowej, już dość długiej, karierze proAge. Grupa kontynuuje podróż ścieżką zapoczątkowaną na albumie „MPD” i dalej rozwija swój hardrockowo-progresywny styl dołączając do niego elementy jazzu, oddając do naszych rąk ze wszelkich miar udane dzieło. Świetnie napisane, zagrane i zrealizowane (jest to pierwszy pełnowymiarowy album nagrany w mikołowskim Epicentrum Studio). I choć to dopiero początek roku, to śmiem przypuszczać, że „4. wymiar” zagości w czołówce moich ulubionych wydawnictw na jego koniec.
Płyta wydana została w pięknym digipacku z najbardziej stonowaną okładką w dotychczasowej dyskografii autorstwa Kasi Król, z nowym, bardziej nowoczesnym logo. W odróżnieniu od wcześniejszych pełnowymiarowych płyt, które miały znaczek krakowskiego Lynx Music, tym razem muzycy zdecydowali się na samodzielne wydanie krążka. Premiera 29 stycznia.