Mimo, iż rok 2020 już minął (większość powie, że na szczęście), to na półce zostało jeszcze kilka płyt wydanych w trakcie jego trwania, które do tej pory nie doczekały się opisu na naszych łamach, a myślę, że warto poświęcić im koniecznie uwagę. Jedną z nich jest nowy, solowy album angielskiego wokalisty i gitarzysty znanego z takich grup Gabriel, Riversea, Moon Halo czy płyt Lee Abrahama – Marca Atkinsona. Tak o genezie powstania tego albumu mówi sam autor:
„Miałem plan, by w 2020 roku nagrać solowy album w całości akustyczny, więc zacząłem zbierać pomysły już na początku lutego. Około połowy marca świat nagle się zmienił, uderzył Covid-19 i w Anglii (oraz większości świata) nastąpił lockdown. Ponieważ moim jedynym źródłem dochodów są koncerty, był to poważny cios dla mnie i mojej rodziny. Zacząłem zatem występować „na żywo” online i transmitować te koncerty na moim profilu FB, a ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy przekazywali mi (i nadal przekazują) darowizny pozwolili mi dosłownie utrzymać się na powierzchni w tych szalonych czasach. (…)
Oczywiście jedyną dobrą rzeczą w lockdownie jest to, że miałem dużo wolnego czasu, aby skoncentrować się na praktycznie tylko na przygotowaniu płyty, aby wydać ją w lipcu, gdyż taki termin sam sobie wyznaczyłem. Nagrałem w sumie ponad 30 piosenek i nie ma mowy, bym skończył na czas, gdyby nie doszło do blokady! To mój szósty solowy album, ale pod wieloma względami jest to również moim pierwszym, ponieważ zagrałem na wszystkich instrumentach sam. Zazwyczaj zapraszam do współpracy kilku moich niesamowicie utalentowanych przyjaciół, aby pomogli mi brzmieć lepiej, ale tym razem chciałem czegoś, co byłoby uczciwe i zgodne z moim „naturalnym brzmieniem”. To album pełen „mnie”. Mój pomysł na produkcję określiłbym tak: „a co by było, gdyby było pięciu czy sześciu ‘mnie’ grających / śpiewających wokół mikrofonu?”. To właściwie pod wieloma względami album „demo”, więc mam nadzieję, że spodoba wam się finalnie jego autentyczne brzmienie... :)
W chwili pisania tego tekstu nie mam pojęcia, kiedy znowu będę koncertować i zarabiać. Bardzo tęsknię za graniem na żywo i mam nadzieję, że ta płyta będzie wizytówką przyszłych koncertów. Ale kto wie, co się wydarzy? Jeśli to czytasz, gdzieś w przyszłości, kiedy świat już wrócił do „normalności'', pomachaj nam i zapamiętaj te niepewne dni...”
Album „Black & White” wzorem wydanego w 2008 roku „Wood & Wire” składa się z dwóch krążków. Na pierwszym, „czarnym”, zamieszczono 13 premierowych kompozycji zaaranżowanych praktycznie na gitarę akustyczną i głos. Gdzieniegdzie tylko dodano ślady basu oraz ebow, a w kilku utworach wokalnie Marcowi towarzyszy żona, Tammy. Głos artysty jest niezwykle ciepły, przyjemny i choć w towarzystwie liczniejszej grupy instrumentów sprawdzał się zawsze bardzo dobrze, to ta oszczędna aranżacja pozwala lśnić mu pełnym blaskiem. Utwory w większości utrzymane są w powolnym tempie, z rzadka tylko lekko przyspieszając („The Change”, „You Don’t Know I Know”, „To Show How Much I Love You”). W tekstach dominują tematy miłosne, z których wyróżniłbym przepiękną balladę „True Love” z urzekającym, wykonanym w duecie męsko-żeńskim refrenem. Kompozycje komentują również aktualne, pandemiczne, czasy („Until We Meet Again”, „Over And Over Again”), ale też opowiadają o trudnej przyjaźni („You Don’t Know I Know”). Jest także w nich miejsce na rozważania o końcu świata i przygotowaniu na Sąd Ostateczny („No More Days In The Sun”). W otwierającym, pięknym „A Part Of Me”, Marc wprowadza nas w swój intymny świat:
„Well here we are again my friends
It’s time for me to start
To open my very soul
And take a little piece of my heart
…
So if it sounds like I’ve been crying
Or I’m as happy as can be
It’s just the life that I’ve being living
It’s all a part of me”
Z kolei kończący album utwór “Lifelines” jest okazją do podziękowań (dosłownie – czytane są imiona i nazwiska wspierających projekt) i zaproszenia do uczestnictwa we wtorkowych spotkaniach na facebooku:
“Before I go I want you to know I appreciate you
For all the ways you’ve helped me
You came to my rescue. Thank You
From the bottom of my heart”
…
“So now every Tuesday has become live music day
When people all over the world
“Tune in” to hear me play
And the venue is our living room
And my soul mate shares the link from me to you
To the other side of the screen…
Before I go I want you to know I appreciate you”.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym utworze, którego jedna linijka tekstu („Keep Your Hope Alive”) znalazła się na okładce albumu, wprowadzając kolorowy element do, jakże by inaczej, czarno-białego projektu. Jest nim pieśń „Brave The Storm”, która opowiada o niepewnej przyszłości, dając równocześnie nadzieję na przetrwanie, póki jej iskra się tli…
“Keep your hope alive
Keep your family strong
We can see this through
We can Brave The Storm
Keep your hope alive…”
Program drugiego, „białego”, dysku, (podobnie jak było to w przypadku wspomnianego albumu “Wood & Wire”), wypełniają covery. Atkinson wybrał 13 utworów z repertuaru takich sław, jak: Queen („Somebody To Love”, „These Are The Days Of Our Lives”), Petera Gabriela (“Sledgehammer”, “Here Comes The Flood”), Pink Floyd (“Wish You Were Here”), Transatlantic (“We All Need Some Light Now”), Frankie Goes To Hollywood (“The Power Of Love”) czy Marillion (“When I Meet God”). Wszystkie one zostały zaprezentowane, podobnie jak na pierwszym krążku, w aranżacjach głównie na głos i gitarę akustyczną, co pozwoliło stworzyć spójną całość albumu z utworów własnych i jak i tych „zapożyczonych”. A jak poradził sobie artysta mierząc się z tak zacnymi i znanymi wręcz klasykami? Według mnie całkiem przyzwoicie. Marc przede wszystkim nawet nie próbuje naśladować wielkich wokalistów, jak choćby Mercury czy Gabriel, oferując nam w zamian własne, bardzo osobiste interpretacje. I choć konfrontacja z kompozycjami należącymi już do kanonu rocka bywa przeważnie ryzykowna, to tu, trzeba przyznać, że artysta wyszedł z tego obronną ręką prezentując bardzo oszczędne, ale przez to interesujące i pełne intymnej atmosfery wersje. Moje ulubione fragmenty? Na pewno „Wish You Were Here”, „These Are The Days Of Our Lives”, “The Power Of Love” oraz jak zawsze cudowny “We All Need Some Light”, w których świetny efekt daje ebow. Szczególne znaczenie ma dla mnie umieszczenie tu utworu Marillion „When I Meet God”, bo po pierwsze jest on zwyczajnie piękny (tym bardziej, że pominął drugą, mniej ciekawą część), a po drugie koncerty tej grupy pozwoliły mi nawiązać pewną znajomość, która przerodziła się w przyjaźń.
Wszystkie kompozycje z pierwszego krążka są autorstwa Atkinsona. To on też nagrał, wyprodukował i zmiksował całość. Wspomniana wcześniej żona Marca, Tammy oprócz zaśpiewania kilku chórków, zadbała o „kontrolę jakości” oraz ozdobiła wydawnictwo zdjęciem męża. Za oprawę graficzną płyty odpowiada z kolei córka Enya, co sprawia, że jest to iście rodzinne przedsięwzięcie.
Jako że mamy karnawał, to w „normalnych” czasach część z nas zapewne udałaby się na jakąś imprezę taneczną… Jednak w czasach pandemii, gdy możemy spotkać się jedynie na domówkach i do tego w bardzo wąskim gronie znajomych, taki „wyciszony” zestaw hitów, jestem przekonany, idealnie się sprawdzi. A 13 utworów wypełniających pierwszą część wydawnictwa pozwoli dodatkowo wyciszyć się po trudach dnia, czy też idealnie sprawdzi się jako tło do romantycznej kolacji.
Na koniec chciałbym podziękować serdecznie Maćkowi Lewandowskiemu, który obdarował mnie tym wydawnictwem i poniekąd zachęcił do napisania tego tekstu oraz pomógł w stworzeniu finalnej wersji.
A chętnych do wirtualnego spotkania z sympatycznym Brytyjczykiem i jego muzyką zapraszam we wtorkowe wieczory na jego profil na facebooku - https://www.facebook.com/marc.atkinson3 .