Daniel jest młodym biznesmenem, pracującym jako szef wielkiego koncernu komputerowego. Kocha pieniądze, kobiety, szybkie samochody i muzykę rockową. Jest typowym, zakochanym w sobie snobem. W pewien poniedziałkowy poranek wsiada do swojego mercedesa i śpieszy do biura na spotkanie. Za oknami pada deszcz, z głośników dobywają się głośne dźwięki „Money” Pink Floyd. Nagle samochód wpada w poślizg i stacza się w przepaść. Daniel traci przytomność...
Taki jest punkt wyjścia do opowieści wypełniającej koncept album „Vocanda” krakowskiej grupy Millenium. Potem mamy dramatyczny sąd nad naszym bohaterem, jego spowiedź i... wybawienie. Nie będę zdradzał więcej szczegółów, bo tę historię trzeba rozgryźć samemu. Dość powiedzieć, że to ambitne przedsięwzięcie autorstwa Ryszarda Kramarskiego, szczególnie od strony literackiej nie ma sobie równych w historii polskiego art. rocka. Już poprzedni, polskojęzyczny album Millenium wskazywał na spore możliwości drzemiące w tym zespole, lecz „Vocanda” to ogromny muzyczny krok do przodu. Trzeba przyznać, że muzycy Millenium przy realizacji nowego albumu nie silili się na żadne pseudoambitne rozwiązania. Sięgnęli po najprostsze, sprawdzone i jakże skuteczne środki. Intrygującą historię walki Dobra i Zła o duszę bohatera włożyli w ramy nowocześnie brzmiącej progresywnej muzyki. Słyszymy tu sporo odniesień do najsłynniejszych mistrzów gatunku. Mamy tu więc nastroje zbliżone do Areny („Waltz Vocanda”), Casino („I Would Like To Say Something”), czy IQ („I Am”). To wszystko przyprawione jest sosem a’la Roger Waters z charakterystycznymi żeńskimi chórkami i saksofonem altowym. Nawet okładka przypomina trochę „Radio K.A.O.S.” i „Ciemną stronę Księżyca”. Angielski wokal Łukasza Gałęziowskiego brzmi tu bardzo dobrze, a instrumentaliści Piotr Płonka (g), Piotr Mazurkiewicz (bg) i Tomasz Paśko (dr) pod czujnym okiem pomysłodawcy całości Ryszarda Kramarskiego (key) naprawdę spisują się rewelacyjnie. Czy potrzeba czegoś więcej? To nic, że poznając materiał wypełniający tę płytę mamy wrażenie, że już wcześniej gdzieś to słyszeliśmy. Takiego albumu na polskim rynku muzycznym jeszcze nie było. Jak znam życie, to najprędzej poznają się na nim artrockowi słuchacze za granicą. Ale czy to powód, by samemu nie spróbować poznać smaku tej prawdziwie wielkiej muzyki? Ja spróbowałem i zakochałem się po uszy. Chociaż nie stało się to od razu, bo „Vocanda” to album z gatunku tych, których prawdziwe piękno poznaje się przy którymś z kolei przesłuchaniu. Od jakiegoś czasu słucham tego albumu bez przerwy i gdybym tę recenzje miał pisać za miesiąc, to pewnie przyznałbym mu szóstkę.