Coldplay – Viva La Vida ( or Death and All His Friends)
Wydarzenie: Mistrzostwa w kategorii najlepsza płyta 2008 roku.
Drużyna: Coldplay (UK)
Skład: Chris Martin (k)-wokal, fortepian, keyboard, gitara; John Buckland (rozgrywający) - gitara prowadząca, harmonijka ustna, chórki; Guy Berryman - gitara basowa (pomocnik), syntetyzer, harmonijka ustna, chórki; Will Champion - perkusja (zawsze z tyłu, defensywa)
Selekcjoner: Brian Eno (wspomagał m.in. U2 - czy trzeba lepszej rekomendacji?)
Motto: Viva la Vida ( or Death and All His Friends)
Strategia: kombinujemy, odświeżamy brzmienie i gramy inaczej, bowiem mamy nowego selekcjonera cudotwórcę. Zagramy ambitnie, bez kompleksów. Wierzymy, że jesteśmy w stanie skopać tyłki każdemu.
Oczekiwania kibiców: album roku 2008! Pierwsze miejsce w rankingu! (w końcu to zespół kultowy i sprzedał ponad 10 milionów płyt). Najlepszy występ w historii pojedynków płytowych Coldplay. Kilka nagród Grammy. Przebicie wyniku osiągniętego przez"A Rush of Blood to the Head".
Miłość fanów: bezcenna (za resztę zapłacisz wiadomą kartą…)
Przedmeczowe opinie i prognozy: wg części krytyków Colplay to najbardziej przereklamowana i nudnie grająca muzyczna drużyna świata (wszyscy grają i się trudzą, ale i tak wygrywa Coldplay)
Koszulki i getry: spółka autorska Eugene Delacroix/Frida Kahlo
Data i godzina spotkania: 16 czerwca 2008 – wszystkie dobre sklepy muzyczne + domowe odtwarzacze.
Najtrudniejsi przeciwnicy w grupie B: Portishead, No-Man
-------------------------------------------------------------------------------------------------
I po meczu…..skończyło się na 10 strzałach, oddanych w ciągu 45:53 minut (przerw w grze nie było, sędzia nie doliczył dodatkowych minut).
Nuda. Nic się nie dzieje, proszę pana.
Monolog inżyniera Mamonia nt marności polskiego kina można doskonale odnieść do najnowszej płyty Coldplay "Viva la Vida ( or Death and All His Friends)".
Tym razem ekipa dowodzona przez Chrisa Martina nie spisała się rewelacyjnie i tak, jak oczekiwali miłośnicy zespołu. Podbijany przez kilka ostatnich miesięcy bębenek (oraz balon oczekiwań nadmuchany do gigantycznych rozmiarów), rozbudzone przez członków zespołu nadzieje (gramy najlepiej jak potrafimy, to nasz najdojrzalszy album, zmieniamy styl gry) nie do końca się sprawdziły.
Najbardziej oczekiwany album roku rozczarowuje. Viva La Vida jest albumem nudnym. Dźwięki jakieś takie rozmemłane, rozmyte w gęstej cieczy "eno-wych" brzmień. Brak pomysłów? Muzycznie też jest przeciętnie. Z hitów broni się zaledwie typowo "coldplejowe" Violet Hill (z mocnym tekstem). A przecież Chris Martin ma głowę do pisania ładnych melodii. Ładnych beatlesowskich melodii, śpiewanych charakterystycznym dla Chrisa wokalem. No może inaczej, Chris już nie nadużywa falsetowych zaśpiewów. Obniżył nieco skalę, co wyszło piosenkom na dobre. Skojarzenia z U2 - całkiem możliwe - skoro osoba "coacha i producenta" zaważyła na efekcie całości. Tylko, że Coldplay nadal czeka na nagranie swojego Achtung Baby, czy The Joshua Tree.
Nowinki stylistyczno-brzmieniowe zaproponowane przez Briana Eno, odświeżenie gry, nowe podejście do komponowania i zespołowej pracy, przyniosły efekt….przeciętny. Tylko przeciętny. Z drugiej strony trochę żal, że nie wykorzystano tkwiącego w zespole potencjału i chęci do zmian. Cóż, dobrymi chęciami piekło wybrukowano. Tym razem Chris Martin & Co zaplątali się w gąszczu eklektycznych brzmień i aranżacji na siłę. Eksperymenty nie zawsze kończą się pozytywnie. Album jest po prostu bardzo nierówny. Obok utworów pięknych, wręcz wyśmienitych znalazły się ewidentne gnioty. Wzbogacenie utworów o orientalne skale tez nie do końca mi się podoba ( hm, arabskie motywy można znaleźć na co drugiej płycie). Można cieszyć się gęstością, tłustością brzmienia oraz rozbudowanym instrumentarium (smyki, loopy, pogłosy, organy Hammonda). Znakomita produkcja tuszuje niedostatki samych utworów. Szkoda. Zapowiedzi były buńczuczne, a wyszło...po prostu przeciętnie.
Strzały w światło bramki: 42 (inspired by Thom Yorke & Co); Violet Hill (za to kochamy Coldplay oraz duży plus za tekst); Lost (za wykorzystanie Hammonda); Cemeteries in London (ładniutkie i pięknie zaśpiewane, chociaż refren przypomina The House of The Rising Sun); Death and All His Friends (najlepszy utwór na płycie)
Spalone: Lovers in Japan/Reign of Love (przebłyski geniuszu zaduszone artystyczną niemocą), Viva la Vida (ech – nietrafione, chociaż przebojowe); Yes (te nieznośnie arabskie skale).