Sylvian, David - Secrets of the Beehive

Wojtek Dmochowski

ImageMoje pierwsze spotkanie z Davidem Sylvianem miało miejsce w zaiste pięknych okolicznościach przyrody, bo na albumie „The First Day” spółki Sylvian/Fripp. Co prawda w owym czasie raczej bardziej interesowała mnie gitara drugiego z panów, ale coś w głosie wokalisty sprawiło, że postanowiłem czym prędzej zapoznać się z jego autorskimi dokonaniami. W ten oto sposób odkryłem muzyczny świat w którym bezgranicznie się zadurzyłem, a afekt ten trwa nieprzerwanie po dziś dzień.

W zasadzie akceptuję każde oblicze artysty, zarówno to bardziej eksperymentalne, awangardowe, jak i to wyciszone, poetyckie, można nawet rzec – piosenkowe. Uważam jednak, że największa siła Sylviana tkwi właśnie w prostszych formach, w zgrabnie zaaranżowanych utworach, w kameralnej atmosferze. Na takim tle jego największy skarb – Głos – błyszczy najjaśniej.

I taka właśnie jest „Secrets of the Beehive” z 1987 roku. To czterdzieści minut nastrojowej muzyki, chwilami onirycznej i melancholijnej, to znów radosnej i zwiewnej. Wśród instrumentów dominują akustyczne brzmienia (fortepian, kontrabas, trąbka, genialnie wręcz zaaranżowane przez Ryuichi Sakamoto smyki), ale pojawia się też elektryczna gitara samego Davida Torna, a dyskretne syntezatory i sample przypominają nam o tym, że mamy do czynienia z płytą artysty nie stroniącego od poszukiwań.

Ta muzyka jest jak jesienna wizyta w nadmorskiej miejscowości. Otwierający całość „September” to jesień zamknięta w półtoraminutowej miniaturze, majstersztyk jeżeli chodzi o namalowanie dźwiękami wrześniowej aury. Następny utwór przenosi nas nad brzeg morza. Jest wietrzne popołudnie, spacerujemy wsłuchani w pieśń fal graną przez smyczki, targani nostalgią wywołaną krzykiem wyczarowanych przez Torna mew. „Maria” – pierwsza samotna noc w doskonale anonimowym hotelowym pokoju. Niewidzącym wzrokiem wpatrujemy się w telewizor, butelka jest już prawie pusta. Pogodny „Orpheus”, ulotny jak spojrzenia rzucane znad filiżanki porannej kawy w kierunku pięknej nieznajomej w hotelowej restauracji. Ta sama restauracja nocą, sączymy portera, ciemnego jak partia kontrabasu. Pianista hotelowego jazzbandu, ośmielony niską o tej porze frekwencją, pozwala sobie w trakcie swojego solowego popisu na atonalne wycieczki. Wpatrujemy się w drzwi licząc, że lada chwila stanie w nich nasza nieznajoma. Nie pojawia się, może to i lepiej. Dzięki temu następnego dnia możemy z czystym sercem podziwiać wpływające do portu okręty. Ich widok napawa nas spokojem i bliżej niesprecyzowaną nadzieją.

I tak dalej, i tak dalej. Każdy utwór może opowiadać swoją własną historię, za każdym razem inną. A to przecież tylko najbardziej przystępna spośród płyt Davida Sylviana. Lekka i przyjemna, ale czy łatwa? W odbiorze z pewnością tak. Na całe szczęście.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!