Silver Lake by Esa Holopainen - Silver Lake by Esa Holopainen

Maciek Lewandowski

Płyty, które składają się z kompozycji pisanych przez lata, mówiąc kolokwialnie „do szuflady”, mają w sobie wręcz coś z rodzinnych albumów ze zdjęciami, w których to na fotografiach zostały uchwycone chwile, wspomnienia, składające się na historię naszego życia. Przeglądając je uświadamiamy sobie ile to już minęło czasu, ile przeżyliśmy, jak zmieniały się mody, ale nade wszystko stykamy się z własną historią zatrzymaną w kadrach…

Choć nieraz z jakością muzyki na tego typu wydawnictwach bywa różnie, przez tą rozciągniętą w czasie niespójność, to w przypadku artystów kreatywnych, a przede wszystkim uzdolnionych i czynnych zawodowo przez cały czas, stanowią one piękną osobistą historię zapisana za pomocą nut.

I tak właśnie jest z płytą Esy Holopainena, współzałożyciela i gitarzysty Amorphis - fińskiego zespołu, powstałego w Helsinkach… w 1990 roku. Była to jedna z pierwszych grup, która rozsławiła swój kraj, tak popularnym wówczas skandynawskim death metalem, który dzięki kreatywności członków kapeli i poszukiwaniu własnego stylu, stosunkowo szybko przerodził się w tzw. melodic death metal, a w konsekwencji ewoluował w niepowtarzalny i charakterystyczny, eksperymentalny, melodyjny progresywny metal z wpływami folku, rocka psychodelicznego i symfonicznego. Amorphis wręcz okazał się pionierem łączenia tych wszystkich gatunków i zyskał tym samym szacunek i rzesze wiernych fanów na całym świecie.

Przez te ponad 30 lat Esa odkładał do swojej „tajnej skrytki” wiele pomysłów muzycznych, czy wręcz gotowych kompozycji, które nie pasowały na albumy macierzystej grupy. Okres izolacji, przerwy od grania na żywo i podróżowania po świecie, spowodowane tym wstrętnym wirusem, którego tak bardzo wszyscy mamy dosyć, dały Holopainenowi możliwość sięgnięcia do tych swoich skarbów. Osobą, która go dodatkowo i ostatecznie zmotywowała do pracy, okazał się znany producent Nino Laurenne i tak oto dokładnie 28 maja br. miała swoją premierę niniejsza płyta.

Największym i podstawowym dylematem dla każdego gitarzysty, który porywa się na solowy projekt, jest problem co zrobić z wokalem? Czy pokusić się o album instrumentalny? Holopainen szybko stwierdził, że nie tylko większość płyty będzie zawierać wokal, ale stworzy listę życzeń „gości”, starych dobrych znajomych i przyjaciół, aby to oni właśnie użyczyli swoich głosów do jego kompozycji. Rezultatem jest niezwykle zróżnicowany i satysfakcjonujący zbiór piosenek, które, jestem pewien, spodobają się szerszej publiczności niż tylko fanom Amorphis i pokrewnych stylów i kapel.

Różnorodność odmian muzycznych przy takim zabiegu nie jest żadną tajemnicą i zaskoczeniem, gdyż poprzez wybranie takich artystów, jak Anneke van Giersbergen, Einar Solberg, Jonas Renkse, Björn "Speed" Strid i wielu innych, to rzecz wręcz naturalna i oczywista. Holopainen i jego zespół łączą ze sobą te wyjątkowe głosy, ale także utwory, jednak w tak inteligentny i godny podziwu sposób, że można z całą odpowiedzialnością stwierdzić , że jest to przemyślany projekt, który sam autor nazwał "Silver Lake".

Otwierający instrumentalny utwór tytułowy, to piękny, delikatny wręcz taniec akustycznych strun przeplatanych majestatycznymi klawiszami, które ostatecznie prowadzą do budowania niesamowitego uniesienia dzięki użyciu gitar elektrycznych i syntezatorów. To naprawdę wielkie otwarcie! Kompozycja ta posiada w sobie coś z magii najpiękniejszych filmowych tematów przewodnich. Z powodzeniem mogłaby być wykorzystana jako soundtrack do jakiegoś melodramatu, dramatu w godnym, ambitnym obrazie filmowym. Kiedy zapętliłem ją kilkanaście razy na słuchawkach, przyniosła mi wspomnienia z dzieciństwa kiedy to, na magnetofonie szpulowym moja Mama permanentnie i z wypiekami na twarzy, słuchała tematu przewodniego, bardzo popularnego na początku lat 70. filmu pt. „Love story”…

Akustyczna gitara otwiera również kolejny utwór "Sentiment", który jednak szybko nabiera trochę dusznego brzmienia tak, jakby słuchacz spadł na terytorium, gdzie rządzi Katatonia, gdyż oto pojawia się tu pierwszy zaproszony „głos” Jonasa Renkse.   Holopainen wyjaśnia, że w niektórych piosenkach sam skomponował wszystko, podczas gdy na innych ”zaproszony Gość” pisał melodie i/lub teksty. Renkse wybrał tą drugą alternatywę. Wynikiem tego jest genialne, bisko czterominutowe połączenie dwóch kreatywnych sił! Kołyszący głos wokalisty Katatonii, prowadzony przez rytm i wspaniałą partie gitary Esy, gdzie finałem tej królewskiej fuzji są dźwięki fletu.

Kolejny "Storm" to singiel, połączony ze wspaniałym teledyskiem z udziałem wokalisty Håkana Hemlina – znanego również jako Nordman – wzywającego do żywiołowych światów morza i lasu. Począwszy od smakowitych zagrywek gitarowych, aż do grzmiącego chóru - to piosenka, która ma potencjał przeboju i pozostaje w pamięci na długo po wysłuchaniu. To taka proklamacja przeniknięta duchowym zapałem, w którym w jaśniejszych, bardziej atmosferycznych partiach gitary słychać wpływ i melodię w stylu Dire Straits (do czego przyznaje się sam autor), potęgującej tym samym nastrój kompozycji.

Następna "Ray Of Light" to coś wyjątkowego pod każdym względem. Na początku melancholijne wręcz synth-popowe dźwięki przechodzące w bardzo łagodnie w soft-rockowe i TEN GŁOS rozpoznawalny i słyszalny już chyba na samej Grenlandii i na Biegunie Północnym! Tak właśnie śpiewać potrafi Einar Solberg z formacji Leprous! Uświadomiłem sobie, również dzięki tej piosence, jak bardzo jego maniera przypomniana chwilami rodaka - Mortena Harketa z A-ha, by w refrenie falsetem zbliżyć się do innej gwiazdy pop z nieodżałowanych lat 80. - Jimmy Somervilla. To, co Solberg zapewnia wokalnie tutaj, jest nie z tego świata, jest on po prostu mistrzem w podnoszeniu piosenek do ich największego potencjału. Często porusza słuchacza swoimi emocjonalnymi serenadami, a klawiszowe instrumentarium, jako całokształt, jest również na najwyższym poziomie. Od tych popowych melodii, aż do gitarowych dźwięków, po kapitalne linie basów! Wszystko w tej piosence jest po prostu niesamowite, a gościnny udział frontmana grupy Leprous sprawia, że "Ray Of Light" jest absolutną atrakcją tego albumu! Nie boję się pokusić o stwierdzenie, że to progresywne arcydzieło, błyszczące niesamowitym refrenem i nagromadzoną intensywnością emocjonalną, bliską nastrojowym klimatem pop i nowej fali lat osiemdziesiątych, przypominających oprócz w/w artystów dodatkowo klasę i jakość Bryana Ferry’ego.

Pora na zmianę klimatu, a wręcz twarde cięcie, gdyż oto nadchodzą melancholijne dźwięki "Alkusointu" (fińskie określenie znaczące - aliterację, czyli „powtórzenie jednej lub kilku głosek na początku lub w akcentowanych pozycjach kolejnych wyrazów tworzących zdanie lub wers”). Kompozycja ta to rodzaj hołdu etnicznego wyrażonego w formie poezji, wypowiedzianej przez wybitną postać fińskiej kultury, aktora, muzyka i komika w jednym  Vesa-Matti Loiri. Na tle nut spod znaku doom i przy akompaniamencie ociężałej, wręcz bolesnej muzyki, deklamuje on wiersz fińskiego poety ery neoromantyzmu - Eino Leino, opowiadający historię stworzenia według fińskiej mitologii. Nie trzeba znać języka ojczystego tych wszystkich ważnych postaci, aby docenić ten utwór, ponieważ wiele rekompensuje nam sama muzyka. To magiczna melodia gitarowa, uzupełniona powolną perkusją, psychodelicznym brzmieniem klawiatury oraz jazzowym solo saksofonu w wykonaniu kolejnej fińskiej legendy muzyki - Jyrki Sakari Kukko (który już kiedyś gościnnie zagrał w 1999r. na albumie macierzystej formacji Holopainena – „Tuonela” ). Duch Amorphis jest tu jak najbardziej obecny, Esa pokazuje swoje „czarodziejstwo” gitarowe oraz ten charakterystyczny ciężki, wolniejszy klimat techniki gry, a głos Vesa-Matti Loiri obecny do finalnego słowa tej niezwykłej kompozycji, przypomina klimatem wampiryczny ton Christophera Lee, aktora nieodłącznie utożsamianego z rolą Draculi.

"In Her Solitude" to zdecydowanie najbardziej amorphisowy utwór na albumie, gdyż nieuniknionym wręcz było, że za mikrofonem pojawi się wreszcie kompan Holopainena z macierzystego zespołu – wokalista Tomi Joutsen. Charakterystyczny śpiew połączony oczywiście z growlem, sprawia wrażenie, że może to być jakaś zagubiona kompozycja z pokaźnej dyskografii Amorphis. Z jednej strony jest to najtrudniejszy i najcięższy utwór na "Silver Lake", z drugiej zaś Holopainen czuje się tu jak ryba w wodzie i w towarzystwie soczystej, wydajnej perkusji, pędzi po gitarowym gryfie w szalonym tempie w towarzystwie klawiszy, aby przejąć ostatnie minuty utworu i dostarczyć finalnie epickie, bujne solo zamykające tę kompozycję.

"Promising Sun" oznaczony numerem siedem na płycie, to prosty rockowy kawałek, przedstawiający bardziej melodyjne oblicze Bjorna "Speeda" Strida, znanego przede wszystkim z wieloletnich występów w szwedzkiej formacji Soilwork. Zainicjowany melodią fortepianu utwór utrzymuje odpowiednie metalowe tempo, przerywane tylko, od czasu do czasu, frazami przeszywającej gitary i chwytliwymi chórami. Całkiem przyjemny miękki metalowy to utwór, po którym to następuje kolejne małe arcydzieło na płycie…

"Fading Moon", gdyż o nim mowa, sprawia wrażenie jakby naprawdę znikał tytułowy księżyc, a poranne, życiodajne słońce wschodziło i budziło nas jak zwykle urzekająco pięknym głosem Anneke van Giersbergen. Tej pani każdemu, kto kocha prawdziwą muzykę, nie trzeba przedstawiać i pisać o jej genialnych głosowych walorach. Ta kompozycja to splot dużej ilości tekstur syntezatorowych z fortepianowym brzmieniem i odpowiednio użytymi akcentami gitarowymi Esy. Natchniony, pozytywny, sprawiający wrażenie kołyszącego się z radości, pełen elegancji, a wszystko to zasługa anielskiego wokalu Annenke. To ona zapewnia całkowicie emocjonalną głębię tej piosenki. To też takie bardzo przyjemne deja vu, dzięki któremu można wrócić pamięcią do połowy beztroskich lat 90., i tym samym być niczym świadek na ślubie albumów "Mandylion" z "Nighttime Birds" The Gathering, pierwotnej formacji Anneke Van Giersbergen. Taki uduchowiony osobisty sentyment melancholijnego piękna…

Album kończy się kompozycją "Apprentice” - utworem z ponownym udziałem Jonasa Renkse z Katatonii. Dominują w nim akustyczne elementy, które w jakiś magiczny sposób podkreślają elegijny wokal Jonasa i pchają je na najwyższy poziom piękna, gdzie na szczycie czeka już ze swoimi czarodziejskimi strunami sam Mistrz Ceremonii – Esa Holopainen.

Biorąc pod uwagę pierwszy utwór wokalny z albumu (z wyłączeniem instrumentalnego intro) i ten ostatni, w którym głos Renkse oraz urzekająca gitara „wodzireja”, zapewniają spójność tej płyty, są dosłownie klamrą cudownie spinającą całość. "Sentiment" i "Apprentice" - oba głównie na wpół akustyczne, ubarwione tylko i aż tymi niesamowitymi strunami instrumentu Esy, są majestatem piękna i melancholii. To wręcz idealny „plac zabaw” dla wszystkich marzycieli i wrażliwców…

Nie odkryję tu wielkiej tajemnicy, że Esa Holopainen jest niesamowity w swoim rzemiośle, a jego lata ciężkiej pracy w Amorphis stworzyły już pokaźne muzyczne dziedzictwo w świecie wszelkich odmian melodyjnego metalu. Ten solowy projekt jest również godny największych pochwał. Produkcja albumu jest praktycznie bezbłędna, a zaproszeni „wokalni goście” są idealne dobrani. Gitara Holopainena jest prawdziwą ozdobą i tworzy dźwięki tak magiczne, że każdy utwór wydaje się być skomponowany bez żadnego wysiłku.

Esa wyciągając te wszystkie ukryte przez lata skarby, dobitnie udowadnia, że jest muzykiem wielkiej klasy i bez problemu może uwolnić się od macierzystej formacji, aby ukazać swój kunszt w zupełnie innym świetle.

Podczas gdy większość gitarzystów, tworząc solowe projekty, nierzadko wpada w pułapkę, w której płyta staje się swego rodzaju ekstrawagancją gitarową, Esa pokazuje swoje umiejętności za pomocą błyskotliwych, aczkolwiek wcale nie wirtuozerskich solówek. Holopainen wręcz jest na tym krążku skromny i nie wychodzi na pierwszy plan zbyt często, ale kiedy już to czyni, jego magiczne melodie gitarowe tworzą nieziemską atmosferę i pokazują jego pełny potencjał, jako muzyka doświadczonego i otwartego wciąż na nowe pomysły. To właśnie ta skromność sprawia, że ten album jest bardzo dobrze ułożony pod względem warstw i wszelkich smaczków muzycznych. Wielu gości biorących udział w tym projekcie zostało zaproszonych i dobranych tak perfekcyjnie, że nie sposób wyobrazić sobie, aby te utwory zostały wykonane przez kogoś innego. Choć zawsze istnieje potencjalne ryzyko, że tak wielu wokalistów, reprezentujących przecież przeróżne style, może wpłynąć na utratę własnej tożsamości i spójności całej płyty. Tu nie ma o tym mowy! Esa Holopainen jest tak utalentowanym, a przy tym doświadczonym gitarzystą i kompozytorem, że dosłownie skleja i kontroluje wszystko tak, aby uzyskać efekt nierozerwalnej całości.

Podszedłem do tego albumu z bardzo wysokimi oczekiwaniami i finalnie uważam, że są one naprawdę spełnione. Tym bardziej cieszy mnie zapowiedź Esy, który zasugerował, że może być więcej albumów sygnowanych nazwą Silver Lake, co nie ukrywam, że jest to bardzo ekscytująca perspektywa, a biorąc pod uwagę jego gusta, to może być zdecydowanie jeszcze lepsza rzecz. Mam tylko nadzieję, że nie nastąpi tylko kolejny lockdown, aby to się ziściło, gdyż "Silver Lake" to eklektyczna podróż przez magiczne pejzaże dźwiękowe, które obowiązkowo polecam do słuchania w tym dziwnym 2021 roku!

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!